Przegląd prasowy wrzesień 2008

 

Rzeczpospolita 15.09.2008 Mroczny narodowy dramat Nowa książka Rymkiewicza. Powstanie warszawskie to najważniejsze wydarzenie w historii Polski, twierdzi autor „Kinderszenen” 2

Dom na cmentarzu 2

Odpowiedź na szaleństwo. 3

Użyteczna hołota 4

Rzeczpospolita 15.09.2008 Cenckiewicz odchodzi z IPN. 4

16.09.2008 Nasz Dziennik Takie uroczystości służą zbliżeniu Z Jarosławem Książkiem, konsulem generalnym Rzeczypospolitej Polskiej w Brześciu na Białorusi, rozmawia Karolina Goździewska 6

Nasz Dziennik 16.09.2008 Odzyskali imiona i nazwiska  7

Rzeczpospolita 11.09.2008 Jeden paszport dla Ukraińca 8

Rzeczpospolita 11.09.2008 Schroeder wesprze SPD w kampanii 8

Rzeczpospolita  15.09.2008 By dzieci mówiły po polsku 9

Opinia: Jacques Barrot, komisarz UE ds. sprawiedliwości, wolności i bezpieczeństwa 11

Gazeta Wyborcza "Der Spiegel": Saakaszwili bezczelnie okłamał Zachód. 11

Głos 06.09.2008 Skandaliczne działania Steinbach popierane przez niemieckie władze 13

Nowa Trybuna Opolska  OLESNO 15 września 2008 - 16:14   Wandale zniszczyli tablice dwujęzyczne w Radłowie Czerwoną farbą został zamalowany niemiecki napis Radlau przy wjeździe do Radłowa od strony Olesna. 22

 

 

 

-

Rzeczpospolita 15.09.2008 Mroczny narodowy dramat Nowa książka Rymkiewicza. Powstanie warszawskie to najważniejsze wydarzenie w historii Polski, twierdzi autor „Kinderszenen”
Krzysztof Masłoń 15-09-2008, ostatnia aktualizacja 15-09-2008 19:22

Nowa książka Rymkiewicza. Powstanie warszawskie to najważniejsze wydarzenie w historii Polski, twierdzi autor „Kinderszenen”

 

autor zdjęcia: Andrzej Wiktor

źródło: Rzeczpospolita

Jarosław Marek Rymkiewicz

+zobacz więcej

O dziwnym, mrocznym, ale przepięknym polskim losie traktuje trafiająca w tych dniach do sprzedaży książka Jarosława Marka Rymkiewicza. Opowieść o powstaniu warszawskim i o wciąż żywej obecności tego powstania dzisiaj, w Polsce Anno Domini 2008.

Składają się na nią m.in. osobiste wspomnienia 73-letniego wybitnego poety, pisarza i eseisty. Przy tym autor podkreśla, że z pewnością bohaterem "Kinderszenen" nie jest ośmio- czy dziewięcioletni chłopiec, którym był wtedy, "a tematem nie są jego wojenne przeżycia".

Dom na cmentarzu
Rymkiewicza interesuje raczej, jak to się stało, że przeżył. Że nie poległ 13 sierpnia 1944 roku przy ulicy Kilińskiego 1 od eksplozji "bezwieżowego pojazdu gąsienicowego", "opancerzonego wozu amunicyjnego" czy, jak kto woli, "czołgupułapki" wyładowanego toną materiałów wybuchowych. Krew zalała dom do trzeciego piętra. W 1969 roku do postawionego w tym miejscu nowego budynku wprowadził się Jarosław Marek Rymkiewicz z żoną. Wkrótce urodził się im syn. Mieszkali na śmierci, żyli na cmentarzu. Jego dom nie miał głębokich fundamentów, "nie chciano badać, co się tam znajduje głębiej".

Rymkiewicz sięga głębiej. Zderza relacje – zda się niespójne – z różnych epizodów, dochodząc do wniosku, że powstanie doczekać się winno własnej metodologii badań historycznych. Dopóki jej nie ma, wszystkie relacje są równoprawne i niezależne od sprzeczności – jednako prawdziwe.

W powstaniu dostrzega fascynujące, niewiarygodne piękno, patrzy na nie jak na narodowy dramat dziejący się przy zaciągniętej przez Niemców kurtynie – była taka! – między narożnikiem Miodowej a kościołem św. Anny przez całe Krakowskie Przedmieście. I spogląda na ten złowrogi dramat oczyma zabijanych Polaków, ale i Niemców, zastanawiając się np., z jakiego powodu mordowali oni staruszków z domów starców, przecież w powiększaniu powierzchni życiowej im nie przeszkadzali?

Z różnych powodów – przypomina Jarosław Marek Rymkiewicz – powstanie warszawskie traktowane było jako przejaw czy raczej wielki wybuch szaleństwa narodowego. Za szaleńców uznał tych, którzy je wzniecili i tych, którzy wzięli w nim udział – znany historyk emigracyjny Władysław PobógMalinowski w "Najnowszej historii politycznej Polski", nazywając powstanie warszawskie "największym w dziejach Polski nieszczęściem".

Nie dostrzegł on jednak – powiada Rymkiewicz – "że to największe polskie nieszczęście było też największym wydarzeniem w historii Polski: A jeśli tak je zobaczymy, to oczywiście słowo "nieszczęście" zmieni trochę swój sens".

Odpowiedź na szaleństwo
Szaleństwo Polaków, jeśli w ogóle można mówić o czymś takim, było niczym innym jak odpowiedzią na szaleństwo Niemców – "to znaczy na szaleństwo mordowania, w które z jakichś niezrozumiałych przyczyn popadli niemieccy mordercy". Polacy musieli zdobyć się na tę odpowiedź, "jeśli chcieli nadal istnieć na kuli ziemskiej".

Autor "Kinderszenen" cytuje zeznania z powstania złożone w 1946 roku przed Komisją Badań Zbrodni Niemieckich. Znalazły się one w wydanym 16 lat później tomie "Zbrodnie okupanta hitlerowskiego na ludności cywilnej w czasie powstania warszawskiego w 1944 roku". Już wtedy nastąpiło przesunięcie akcentów w nazywaniu zbrodniarzy po imieniu. Z Niemców stali się hitlerowskimi okupantami, nie minie wiele lat i zastąpią ich naziści.

"Był to początek niemieckiego fałszowania historii – pisze Rymkiewicz. – Wielu Polaków bezmyślnie i chętnie przyłożyło do tego rękę. Mimo że byłem wtedy dzieckiem, mogę w tej sprawie wystąpić jako świadek, jako że doskonale to pamiętam – w czasie wojny i po wojnie nie było żadnych nazistów, coś takiego nie istniało, nikt o czymś takim nie słyszał. Byli tylko Niemcy".

A załóżmy, że Niemcy nie przegraliby wojny, jaki wtedy los spotkałby Polaków? "Nie mam nic przeciw temu, aby zrobić siekaninę z Polaków i Ukraińców i z tego wszystkiego, co się tu wałęsa – zrobić z nimi to, co się tylko będzie podobało" – mówił do esesmanów w Krakowie w styczniu 1944 roku generalny gubernator Hans Frank.

Siekanina po niemiecku brzmi lepiej – Hackfleisch. "Gdyby Frank nie był wielkim niemieckim prawnikiem – pisze Rymkiewicz – lecz wielkim niemieckim poetą, kimś w rodzaju Novalisa czy Eichendorffa, gdyby miał duszę romantycznego poety, to powiedziałby jeszcze, że Niemcy ten Hackfleisch, który po wojnie zrobią z nas i Ukraińców, potem sobie zjedzą – oblizując się przy tym jak rozczochrana, a w dodatku zezowata czarownica z baśni braci Grimm".

Na nieszczęście dla Franka, Hitlera, a i hrabiego Stauffenberga (Rymkiewicz cytuje jego zdanie o Polakach: "To niewyobrażalna hołota, bardzo dużo Żydów i bardzo dużo mieszańców. Ci ludzie będą posłuszni jedynie pod knutem") "zrobienie siekaniny, Hackfleischu, ze wszystkich Polaków i ze wszystkich Ukraińców, także z wszystkich Czechów i Słowaków, w ogóle ze wszystkiego, co się niepotrzebnie wałęsa, herumtreibt, wokół Niemców (...) było w latach 40. tamtego wieku (i jest teraz) kompletnie niewykonalne".

Użyteczna hołota
Nic dziwnego, że Hans Frank dwa miesiące później w Rzeszowie uświadamiał niemieckich pracowników zakładów lotniczych, że "Polacy są – kiedy się ich grzecznie i delikatnie traktuje – najbardziej godną zaufania siłą roboczą w Europie, i to szczególnie do stałej, prostej roboty". No i proszę – mamy pierwowzór polskiego hydraulika. Stauffenberg też wieszczył, że polska hołota w Niemczech będzie "użyteczna, pracowita, pożyteczna i skromna".

W Niemczech – może tak, ale nie u siebie. Nieprzypadkowo Jarosław Marek Rymkiewicz akcentuje: "Jesteśmy tylko tutaj, a nigdzie indziej nas nie ma". A powstanie warszawskie nie poniosło żadnej klęski, przeciwnie – zwyciężyło; dowodem tego zwycięstwa jest dzisiejsza niepodległa Polska. Powstanie – dowodzi autor "Kinderszenen" – tak jak chrzest Polski nadal znajduje się u podstaw różnych ważnych polskich wydarzeń, bowiem wciąż tajemniczo się odnawia.

Cytaty

Zdaje się, że za szybko i za łatwo przebaczyliśmy Niemcom. W historii są takie rzeczy, których się nie przebacza –nigdy, bo nie ma powodu, żeby przebaczać. Hierarchowie Kościoła i premierzy kolejnych polskich rządów nie powinni o tym zapominać – żeby przebaczać, trzeba mieć uprawnienie: nie od Boga, bo Bóg nie ma tu nic do rzeczy, lecz od Polaków, a takiego uprawnienia nikt nikomu nie udzielił i nie udzieli.

Krwawa dziura – to było właśnie moje dzieciństwo. Nie mogę powiedzieć, że mam jakieś wielkie pretensje do Niemców, że czegoś od nich oczekuję czy czegośżądam. Chciałbym tylko, żeby wiedzieli, co mi zrobili – zniszczyli moje dzieciństwo i zrujnowali moją ośmioletnią wyobraźnię. Została kupa gruzów, kupa trupów, wielkie szambo, wielka dziura wypełniona czarną krwią.

 

Rzeczpospolita 15.09.2008 Cenckiewicz odchodzi z IPN
Cezary Gmyz 15-09-2008, ostatnia aktualizacja 16-09-2008 05:56

Współautor książki „SB a Lech Wałęsa” Sławomir Cenckiewicz podał się do dymisji ze stanowiska szefa Biura Edukacji Publicznej oddziału Instytutu Pamięci Narodowej w Gdańsku – dowiedziała się „Rz”.

 

autor zdjęcia: Jakub Ostałowski

źródło: Fotorzepa

Sławomir Cenckiewicz

+zobacz więcej

Decyzję o odejściu ze względu na dobro Instytutu” Cenckiewicz podjął już w miniony piątek. Wczoraj potwierdził nam, że złożył dymisję. Nie chciał jednak tego komentować.

– Przypuszczalnie we wtorek wydam na ten temat oświadczenie – mówi Sławomir Cenckiewicz.

Jak udało się nam ustalić o rezygnację ze stanowiska prosił Cenckiewicza szef IPN Janusz Kurtyka. W zamian proponował mu inne, mniej eksponowane stanowisko kierownicze w Instytucie. Z nieoficjalnych informacji wynika, że na tę dymisję naciskali politycy związani z rządzącą koalicją. Mieli grozić, że gdy Cenckiewicz pozostanie szefem BEP w Gdańsku, budżet IPN zostanie obcięty o 30 milionów złotych.

– Sławek uznał, że żądanie jego dymisji to nie koniec nacisków na IPN. Koalicja chce po kolei wycinać badaczy zbyt wnikliwie zagłębiających się w dokumenty i świadectwa dotyczące aktywnych dziś czołowych polityków koalicji. I wcale nie chodzi o Wałęsę, który aktualnie pozostaje na obrzeżach polityki – mówi “Rz” jeden z pracowników Instytutu.

Sławomir Cenckiewicz wraz z Piotrem Gontarczykiem opublikowali w wydawnictwie IPN głośną książkę “SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii”. Na podstawie dokumentów będących w zasobie IPN postawili tezę, że Lech Wałęsa na początku lat 70. podjął współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa jako tajny współpracownik o pseudonimie Bolek. Według autorów publikacji Wałęsa już jako prezydent otrzymał dokumenty SB na swój temat.

Zostały one wypożyczone przez Kancelarię Prezydenta z Urzędu Ochrony Państwa. Wróciły niekompletne.

Lech Wałęsa po publikacji książki zapowiedział proces przeciw jej autorom. Ostatnio jednak ogłosił, że sprawy nie wytoczy.Kontrowersje wywołały również obchody 30. rocznicy założenia Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża zorganizowane przez Annę Walentynowicz w Sejmie oraz przez BEP IPN w Gdańsku.

Na obie imprezy przybyli byli działacze WZZ z całego świata. Nie zaproszono na nie ani Lecha Wałęsy, ani marszałka Senatu Bogdana Borusewicza, którzy współtworzyli ten pierwszy w bloku komunistycznym niezależny ruch związkowy.

Rzeczpospolita

 

16.09.2008 Nasz Dziennik Takie uroczystości służą zbliżeniu Z Jarosławem Książkiem, konsulem generalnym Rzeczypospolitej Polskiej w Brześciu na Białorusi, rozmawia Karolina Goździewska


Czy uroczystość w Kobryniu to krok w kierunku poprawy stosunków polsko-białoruskich?
- Mam nadzieję, że tak. Myślę, że te stosunki będą coraz bardziej normalne i wartości, do których jesteśmy przyzwyczajeni, będą coraz bardziej zbliżały się do tego, co wiedzą i do czego są przyzwyczajeni obywatele Białorusi. Różnica jest bardzo duża. Tutaj mamy do czynienia przede wszystkim z dziedzictwem sowieckim. W Polsce jesteśmy przyzwyczajeni do tej historii, która przez długie lata była przekazywana na ucho, a obecnie jest historią normalną, prawdziwą.
Mam nadzieję, że tego typu uroczystości będzie jak najwięcej, gdyż taka jest potrzeba. One muszą być naturalne, prawdziwe - ta w Kobryniu, myślę, że taka była - aby służyły zbliżeniu. Z pewnością nie nastąpi to od razu. Tego się nie da zadekretować, tego się nie da ustalić. Tego, z całym szacunkiem, nie da się podpisać nawet na szczeblach rządowych. To musi nastąpić jako element procesów społecznych.

Czy pozostało tutaj jeszcze wielu Polaków?
- Brześć jest miastem bardzo specyficznym, został bardzo gruntownie zsowietyzowany. Polaków było tutaj kilkanaście tysięcy. Jeżeli weźmiemy pod uwagę ofiary wojny, dwie wywózki, okupacje sowiecką i niemiecką, to mamy wyobrażenie, ilu Polaków mogło tu pozostać. Natomiast jest Polonia napływowa.
Nawet wśród naszych pracowników są piękne przykłady osób, które w czasach sowieckich odmawiały mówienia po rosyjsku i przyjmowania dokumentów z sierpem i młotem. Dziś sytuacja jest o tyle trudna, że tereny wiejskie są wyludniane. Własność ziemi jest państwowa - są to kołchozy, jakkolwiek się nazywają. Nie ma tu po co zostawać. Tutejsze władze starają się przeciwdziałać temu, wprowadzając ulgi dla dobrowolnych osiedleńców, m.in. budując domy. Dopóki jednak nie ma własności, nie ma szans na gruntowną zmianę nastawienia. Nie ma tu możliwości rozwoju inicjatywy prywatnej w takim stopniu, do jakiego my jesteśmy przyzwyczajeni. Praca jest państwowa, to uzależnia człowieka. I niekiedy przy tych wyborach ludzie nieco się zatracają. I cała ta tradycja sowiecka nie sprzyja utrzymaniu wartości narodowych, religijnych także.

Stąd dziś tak trudno odnaleźć ciała Polaków, którzy w 1939 roku bronili na Polesiu Polski przed Sowietami i Niemcami. Ci, którzy mogliby pamiętać te wydarzenia, nie żyją, a młodsze pokolenie nie przywiązywało do tego wagi?
- Albo ich nie ma, albo nie rozumieją, o co chodzi. Jest to oficjalna historia "Wielikoj Ocistwiennoj Wajny" - w czasie oficjalnych uroczystości nie mówi się o II wojnie światowej, ale o wielkiej wojnie ojczyźnianej. Te legendy radzieckiego bohaterstwa zdobycia Berlina, wyzwolenia Europy są podawane oficjalnie. Stąd nie było przez długie lata refleksji nad własnym pochodzeniem, nie miało to zresztą żadnego znaczenia. Mieszkaniec Białorusi był Białorusinem i koniec. Natomiast także wśród ludzi młodych pojawiają się osoby, które zaczynają szukać tożsamości, szukać swoich korzeni. Zaczynają rozumieć potrzebę ich posiadania. Nie tylko w sensie codziennym, sloganowym, ale także głębszym. To nas bardzo cieszy. Szukanie takich korzeni w najlepszy sposób sprzyja stosunkom polsko-białoruskim. Polsko-ukraińskim zresztą też.

Dziękuję za rozmowę.

 

-------------------------------

Nasz Dziennik 16.09.2008 Odzyskali imiona i nazwiska

 

 


Na kobryńskim cmentarzu spoczęły prochy żołnierzy, policjantów i cywilów broniących przed 69 laty Polski na Polesiu przed sowieckim i niemieckim najeźdźcą. Na ten moment czekaliśmy prawie 70 lat - podkreślili obecni na uroczystościach najbliżsi żołnierzy. - Do tej pory byli bezimienni, teraz odzyskali imiona i nazwiska - dodali.

- Dzieje walk w okolicach Kobrynia i losy ludzi zmuszonych do walki z dwoma wrogami są bardzo dramatyczne i do dziś właściwie nieznane, a co więcej - zupełnie nieobecne w świadomości historycznej Polaków - zwrócił w homilii uwagę ks. bp Tadeusz Płoski, ordynariusz polowy Wojska Polskiego. - Dzisiejszy dzień otwiera nowy etap podjętego przed laty dzieła utrwalania pamięci o naszych zamordowanych braciach - dodał. Ordynariusz polowy WP, który przewodniczył uroczystościom pogrzebowym, przypomniał też, że to właśnie pod Kobryniem doszło do pierwszego mordu na oficerach polskich zwanego "małym Katyniem". 22 lub 23 września na skraju wsi Buchowicze grupę oficerów WP zaatakowali miejscowi chłopi - Poleszczucy - podburzeni przez tamtejszych komunistów. Atakujący mieli wsparcie w postaci sowieckiego czołgu. Żołnierze zostali zamordowani, a potem odarci z odzieży.
26 września z rąk Sowietów zginął także gen. bryg. Stanisław Sołłohub-Dowoyno. Odnalezione w minionym tygodniu i ekshumowane prochy generała spoczęły na kobryńskim cmentarzu obok sześćdziesięciu w większości niezidentyfikowanych żołnierzy.

- Uroczystość ta jest uroczystością niezwykłą. Czekałam na nią, można powiedzieć, całe życie - mówiła przy grobie córka podchorążego Ewarysta Zajkowskiego. Prochy jej ojca są jednymi z nielicznych zidentyfikowanych. A wszystko dzięki ówczesnemu proboszczowi kobryńskiej parafii śp. księdzu Janowi Wolskiemu, który spisał nazwiska zabitych.
Pani Hanna Cygańczuk-Prokopcz straciła ojca jako roczne dziecko. Miał wówczas 28 lat, ale - jak podkreśla - nigdy go nie zapomniała. Rodzina wiedziała jedynie, że prochy podchorążego spoczywają w Kobryniu.
Strona białoruska pierwszy raz od lat zgodziła się na tak szeroko zakrojone prace polskich specjalistów poszukujących szczątków poległych. W pomoc przy pracach ekshumacyjnych zaangażowali się także białoruscy żołnierze. W sobotę obok honorowej asysty pocztów sztandarowych polskiego wojska i policji przed trumnami poległych na posterunku honorowym stanęli wspólnie żołnierze polscy i białoruscy.
Pułkownik Wiktar Szumski, dowódca ściśle współpracującego z polskimi specjalistami 52. Specjalnego Batalionu Poszukiwawczego Ministerstwa Obrony Republiki Białoruś, zapewniał, że oba nasze kraje łączy wspólna pamięć o tragicznej historii. Jako jej złowrogie symbole wymienił Buchenwald, Oświęcim, Katyń i Treblinkę.
Przez lata pamięć związana z walkami Polaków na Kresach zarówno z Niemcami, jak i Sowietami w 1939 roku była zakazana, dlatego nadal stanowią one białą plamę w naszej historiografii. Andrzej Przewoźnik, sekretarz Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, szacuje, że na terenach od Brześcia po Grodzieńszczynę znajduje się kilkaset zapomnianych mogił. Spoczywają w nich żołnierze, policjanci, ale także ludność cywilna, która broniła miast. Tylko w okolicach Kobrynia udało się zlokalizować już co najmniej trzy miejsca, gdzie mogą spoczywać Polacy. Dotychczas ekshumowano ponad 60 ofiar. Szacuje się, że w okolicach Kobrynia mogą znajdować się jeszcze szczątki około 300 naszych rodaków poległych w walkach w 1939 roku.
Karolina Goździewska, Kobryń

 

 

-------------------------------

Rzeczpospolita 11.09.2008 Jeden paszport dla Ukraińca
Piotr Kościński 11-09-2008, ostatnia aktualizacja 11-09-2008 02:57

Do pięciu lat więzienia grozić będzie obywatelom Ukrainy za posiadanie obywatelstwa innego kraju

To bezpośredni efekt wydarzeń w Gruzji – nie ukrywają władze w Kijowie. Mieszkańcy samozwańczych republik Abchazji i Osetii Południowej mają w przeważającej większości także obywatelstwo rosyjskie i dlatego Rosja mogła wystąpić „w obronie swych obywateli”. Chodzi o to, by podobna sytuacja nie mogła się powtórzyć na Ukrainie, a zwłaszcza na Krymie.

Politycy różnych partii opracowali kilka projektów ustaw. Ten autorstwa Wiktora Szweca z Bloku Julii Tymoszenko i Wołodymyra Makiejenki z Partii Regionów przewiduje, że za posiadanie drugiego obywatelstwa będzie grozić kara do pięciu lat pozbawienia lub ograniczenia wolności albo kara grzywny. Jeśli obywatel ukraiński nabędzie inne obywatelstwo, musi o tym w ciągu miesiąca powiadomić władze.

W Radzie Najwyższej pomysł karania za podwójne obywatelstwo znalazł ogólne poparcie i projekt Szweca i Makiejenki już został przyjęty przez odpowiednią komisję parlamentarną. Jednak jest i inny projekt – Ołeha Zarubinskiego z Bloku Łytwyna. Zakłada on m.in., że cudzoziemiec przyjmujący obywatelstwo ukraińskie nie dostanie ukraińskiego paszportu, jeśli nie odda pozostałych.

Na Krymie aż 40 tysięcy osób ma oprócz ukraińskiego także rosyjskie obywatelstwo

Problem polega jednak na tym, w jaki sposób odnaleźć posiadaczy dwóch lub więcej paszportów. Szef ukraińskiego MSZ Wołodymyr Ohryzko już w sierpniu mówił, że MSW, Służba Bezpieczeństwa Ukrainy i prokuratura „prowadzą prace w celu ujawnienia obywateli, którzy niezgodnie z prawem otrzymali paszport innego kraju”.

Według Serhija Kułyka, szefa Centrum Badań Geopolitycznych Nomos w Sewastopolu, na Krymie aż 40 tys. osób ma oprócz ukraińskiego także rosyjski paszport. Są to przede wszystkim marynarze rosyjskiej Floty Czarnomorskiej i członkowie ich rodzin. Po rozpadzie ZSRR oficerowie Floty stali się automatycznie obywatelami Ukrainy. Po przejęciu przez Rosję większości okrętów nie zrezygnowali z tego mimo przyjęcia obywatelstwa rosyjskiego.

Rzeczpospolita

 

-------------------------------

Rzeczpospolita 11.09.2008 Schroeder wesprze SPD w kampanii
jeż 11-09-2008, ostatnia aktualizacja 11-09-2008 14:38

Były kanclerz Niemiec Gerhard Schroeder ma powrócić do polityki i wspierać kampanię wyborczą SPD oraz jej kandydata na kanclerza Franka-Waltera Steinmeiera

 

źródło: AFP

Frank-Walter Steinmeier i SPD liczą na pomoc byłego kanclerza w kampanii wyborczej

+zobacz więcej

Według dziennika "Rheinische Post" plany związane z zaangażowaniem Schroedera w kampanię socjaldemokratów są dopinane przez nowe kierownictwo SPD: Steinmeiera oraz desygnowanego na szefa partii Franza Muenteferinga.

Były kanclerz nie ukrywa, że cieszy się z nominowania Steinmeiera - swego dawnego współpracownika, a obecnie ministra spraw zagranicznych, jako kandydata na kanclerza; za rządów Schroedera Steinmeier był szefem Urzędu Kanclerskiego.

- Z nikim innym w swoim życiu nie współpracowałem tak blisko i w takim zaufaniu. Z własnego doświadczenia wiem, że nie tylko kandydatura na kanclerza jest w najlepszych rękach, ale znalazłby się w nich także urząd kanclerski, gdyby objął go Steinmeier - napisał Schroeder w artykule na łamach partyjnej gazety "Vorwaerts".

- Od trzech lat Steinmeier nadaje kształt niemieckiej polityce zagranicznej. Uważam go za silną osobowość, która ucieleśnia nowoczesne i pewne siebie Niemcy, świadome swojego znaczenia i roli, ale nie wychodzące ponad nią - ocenia były kanclerz.

Po przegranych przez SPD wyborach w 2005 roku Schroeder złożył mandat posła do Bundestagu i wycofał się z działalności politycznej. Obecnie pełni funkcję szefa rady nadzorczej spółki Nord Stream, która buduje rosyjsko-niemiecki Gazociąg Północny po dnie Morza Bałtyckiego.

Jego powrót do polityki na czas kampanii wyborczej przypieczętowałby odzyskanie władzy w SPD przez ludzi związanych z byłym kanclerzem.

W niedzielę niespodziewanie z funkcji przewodniczącego ugrupowania zrezygnował Kurt Beck. Jego przyszły następca Franz Muentefering był sekretarzem generalnym i szefem frakcji SPD, a po odejściu Schroedera - także szefem partii.

PAP

 

-------------------------------

Rzeczpospolita  15.09.2008 By dzieci mówiły po polsku
Katarzyna Zuchowicz 15-09-2008, ostatnia aktualizacja 15-09-2008 12:11

Polacy mieszkający w Niemczech apelują do władz w Warszawie o pomoc. Za Odrą odebrano im dzieci. Oskarżają Jugendamt. Urząd pamiętający czasy Bismarcka

 

autor zdjęcia: Bartosz Jankowski

źródło: Fotorzepa

Marcin Libicki z PiS, przewodniczący Komisji ds. Petycji Parlamentu Europejskiego, zapowiada wywieranie nacisku na Niemcy

+zobacz więcej

Kancelarie Prezydenta i Premiera otrzymały ostatnio wiele listów. Piszą Polacy, obywatele Belgii, Grecji, również sami Niemcy. Wszyscy skarżą się na niemiecki urząd ds. młodzieży, który po rozwodzie mieszanego małżeństwa nakazuje, by dziecko zostało przy rodzicu Niemcu, a podczas spotkań rozmawiało z nim wyłącznie po niemiecku.

– Jugendamt podejmuje polityczne decyzje. Polskie władze powinny działać, bo naciski dyplomatyczne mogą wiele pomóc. Tak było w przypadku USA. Tam podobny problem był dyskutowany na szczeblu prezydenta i MSZ – mówi „Rz” Rudolf von Bracken, niemiecki prawnik, który reprezentuje około dziesięciu Polaków.

Listy przywiózł do Warszawy Wojciech Leszek Pomorski, 38-letni Polak z Hamburga, założyciel Polskiego Stowarzyszenia Rodzice przeciw Dyskryminacji Dzieci w Niemczech t.z., który wypowiedział Jugendamtowi wojnę. – Dawid wygrał z Goliatem, my też wygramy – mówi.

Jeszcze sześć lat temu był szczęśliwym ojcem trzyletniej Iwony Polonii i sześcioletniej Justyny. Dziewczynki miały niemiecką mamę, ale w domu rozmawiały po polsku. – Śpiewały polskie piosenki, modliły się po polsku, uwielbiały oglądać polskie bajki. Żona też nauczyła się polskiego – mówi. Jego dramat zaczął się 9 lipca 2003 roku, gdy żona wyprowadziła się z dziećmi. Ukrywała się w Niemczech, teraz jest w Austrii. W tym czasie Jugendamt nie zgodził się, by podczas spotkania z córkami ojciec rozmawiał z nimi po polsku. „Jeżeli Pomorskiemu pozwolimy rozmawiać po polsku z córkami, to wszystkie narodowości w Niemczech będą chciały mówić w swoich językach” – przeczytał po latach w wewnętrznej korespondencji urzędu. Dziewczynki zobaczył dopiero po dwóch latach. Nie mówiły już po polsku.

– Justynka zapamiętała tylko słowo „tatuś”. Zostały całkowicie zgermanizowane – mówi. Od porwania dzieci widział się z nimi tylko pięć razy. Ostatni raz dwa lata temu. Spotkanie trwało godzinę i piętnaście minut. Teraz czeka na kolejny proces przed sądem w Austrii. Tam również ma zakaz rozmawiania z dziećmi po polsku.

Pomorski walczy o siebie i o innych. W jego stowarzyszeniu działa już ponad 50 osób, które mają takie same problemy. Jest Amerykanin, Tajlandka, Francuz, Grek i wielu Niemców. Do Warszawy przyjechał z Niemcem, któremu Jugendamt na trzy lata zabrał córkę, oraz innym Polakiem, któremu rok temu żona Niemka uprowadziła bliźniaki. Zatrzymali się w Legionowie u Polki, która w ten sam sposób utraciła kontakt z synem.

– Takie rzeczy nie powinny mieć miejsca w UE. W Polsce nikt nikomu nie zabrania rozmawiać w ojczystym języku. To łamanie praw człowieka – mówi Krzysztof Miszczak, dyrektor Biura Pełnomocnika Prezesa Rady Ministrów ds. Dialogu Międzynarodowego. Kancelaria Premiera chce pomóc Polakom, ale czeka aż prześlą jej pełną dokumentację. – Jeśli okaże się, że zarzuty są zasadne, na pewno zajmiemy się tą kwestią i będziemy o niej rozmawiać ze stroną niemiecką. Takich problemów nie powinno być między państwami partnerskimi – twierdzi Miszczak.

Jugendamt twierdzi, że dla dziecka lepiej, by było wychowywane w języku niemieckim

Kancelaria Prezydenta też jest chętna do pomocy. – Zawiadomiliśmy już ministra sprawiedliwości. Będziemy nagłaśniać problem podczas grudniowego Kongresu Sędziów Rodzinnych. Potrzebna jest debata, która doprowadzi do tego, że to prawo będzie zmienione – deklaruje Bożena Opioła, dyrektor Biura Inicjatyw Społecznych z Kancelarii Prezydenta.

Sprawa Pomorskiego i innych pokrzywdzonych rodziców trafiła na forum Parlamentu Europejskiego. Dwa lata temu dziesięcioro pokrzywdzonych poprosiło o uznanie Jugendamt za organizację nielegalną. Pomorskiego przeprosił nawet przedstawiciel Niemiec.

– Jugendamt twierdzi w uzasadnieniach, że dla dziecka jest lepiej, by było wychowywane w języku i kulturze niemieckiej. Ale w czasach, gdy UE uznaje, że jako całość jest wielokulturowa i wielojęzyczna, takie twierdzenia są nie do przyjęcia – mówi „Rz” Marcin Libicki z PiS, przewodniczący Komisji ds. Petycji Parlamentu Europejskiego. Jego komisja zabiegała, by PE rozpoczął debatę o dzieciach z mieszanych małżeństw, ale pod koniec sierpnia zapadła decyzja, że takiej debaty nie będzie. – Dlatego w ostatni czwartek zdecydowaliśmy, że Komisja Petycji sama przygotuje raport. To będzie narzędzie nacisku, które roześlemy do władz Niemiec i i innych państw – deklaruje.

Opinia: Jacques Barrot, komisarz UE ds. sprawiedliwości, wolności i bezpieczeństwa
Mamy tekst, rozporządzenie Bruksela 2 bis, który określa, że opieka nad dziećmi powinna być przyznawana rodzicom z uwzględnieniem interesu dziecka. Wiem, że czasami sądy niemieckie nie przestrzegają tej zasady i nie stosują się do uregulowań zawartych w unijnym rozporządzeniu. Podczas mojej wizyty w Polsce w tym tygodniu na spotkaniu z przedstawicielami parlamentu poprosiłem ich, aby mi zgłaszali bezpośrednio przypadki nieprzestrzegania tych przepisów. Poproszono mnie także w imieniu polskiego Sejmu, abym porozmawiał o tej sprawie z panią minister sprawiedliwości Niemiec i zamierzam to zrobić.

—not. lor

Rzeczpospolita

Marcin Libicki z PiS, przewodniczący Komisji ds. Petycji Parlamentu Europejskiego, zapowiada wywieranie nacisku na Niemcy

-------------------------------

Gazeta Wyborcza "Der Spiegel": Saakaszwili bezczelnie okłamał Zachód
asz, PAP
2008-09-14, ostatnia aktualizacja 2008-09-14 15:08
 

Żołnierz gruziński na transporterze opancerzonym. Okolice Cchinwali

Fot. GEORGE ABDALADZE AP

W USA narasta podejrzliwość, że prezydent Gruzji to hazardzista, który sam wywołał krwawą wojnę i bezczelnie okłamał Zachód - pisze niemiecki "Der Spiegel". Tygodnik, powołując się na informacje wywiadów państw Zachodu, podaje, że Gruzini już 7 sierpnia wieczorem zaczęli ostrzał Osetii Płd. Rosjanie do walki mieli włączyć się dopiero następnego dnia przed południem.

 


Fot. Irakli Gedenidze ASSOCIATED PRESS

Micheil Saakaszwili

Gruzja niezmiennie utrzymuje, że konflikt rozpoczął się 7 sierpnia o godzinie 23.30, kiedy to służby wywiadowcze miały otrzymać informacje o 150 rosyjskich pojazdach wojskowych zmierzających tunelem Roki w kierunku stolicy Osetii Południowej Cchinwali. "Chcieliśmy powstrzymać rosyjskie wojska przed wkroczeniem do gruzińskich wsi" - mówił "Spieglowi" Saakaszwili, oskarżając Rosję o wywołanie wojny.

"Wyrachowana ofensywa Gruzji"?

Jednak - według informacji tygodnika - dla ekspertów NATO, którzy 8 sierpnia dokonali pierwszych ocen sytuacji, pewne było to, że "wojnę zaczęła Gruzja".

"Nie chodziło wcale o obronę konieczną czy nawet reakcję na rosyjskie prowokacje. Była to czysta kalkulacja, wyrachowana ofensywa przeciw południowoosetyjskim pozycjom i próba prowadzenia polityki faktów dokonanych" - pisze "Der Spiegel".

Dodaje, że prowokacje i incydenty, do jakich doszło w Osetii Płd. przed wybuchem wojny, nie zostały uznane przez ekspertów NATO za wystarczający argument uzasadniający gruzińską operację.

Już 7 sierpnia Gruzja skoncentrowała wojska na granicy

Informacje zachodnich wywiadów wskazują, że już 7 sierpnia rano Gruzja skoncentrowała na granicy z Osetią Płd. 12 tysięcy żołnierzy, a w mieście Gori stało 75 czołgów i pojazdów opancerzonych. W nocy o 22.35 rozpoczął się gruziński ostrzał Cchinwali.

"W eterze słychać rosyjskie prośby o wsparcie, ale 58. armia, która m.in. stacjonuje w Osetii Północnej, nie wydaje się gotowa do walki. W każdym razie nie tej nocy" - relacjonuje "Der Spiegel". Z nasłuchu wynikać miało, że kłopoty mają także wojska gruzińskie - piechota szybko utknęła w drodze, żołnierze nie radzili sobie z obsługą uzbrojenia.

Rosjanie włączyli się dopiero 8 sierpnia

Według informacji wywiadów rosyjska armia otworzyła ogień dopiero 8 sierpnia o godzinie 8.30 - rakieta skierowana była na miasto Borżomi. Dopiero ok. godziny 11.00 rosyjskie wojska przeszły tunelem Roki do Osetii Płd. i dalej w głąb Gruzji.

Doradca wojskowy niemieckiej misji OBWE pułkownik Wolfgang Richter miał ocenić w minionym tygodniu w Berlinie, że Gruzini "częściowo skłamali" w sprawie ruchów swych wojsk i już w lipcu rozpoczęli koncentrację sił w pobliżu granicy z Osetią Płd.

Z kolei Giorgi Chaindrawa, były gruziński minister ds. konfliktu separatystycznego, a obecnie opozycjonista, już w grudniu 2007 roku oceniał w rozmowie ze "Spieglem", że Saakaszwili, oskarżany o autorytarną rozprawę z opozycją, "już niebawem może usiłować poprawić swój wizerunek poprzez małą, zwycięską wojnę".

 

Głos 06.09.2008 Skandaliczne działania Steinbach popierane przez niemieckie władze
 

 

Skandaliczne działania Steinbach popierane przez niemieckie władze
 
 
 
 

 

Redaktor: JMJ   
 
06.09.2008.
 
Niemiecki Związek Wypędzonych (BdV) podejmie niezależną decyzję o tym, kto będzie go reprezentował we władzach centrum upamiętniającego powojenne wysiedlenia - zapowiedziała w sobotę szefowa BdV Erika Steinbach.

W wystąpieniu otwierającym doroczne święto niemieckich ziomkostw - "Dzień Stron Ojczystych" w Berlinie, Steinbach podziękowała rządowi niemieckiemu za przyjęcie w minioną środę projektu ustawy powołującej fundację "Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie".

 

Fundacja będzie sprawować pieczę nad mającym powstać w Berlinie ośrodkiem dokumentacji i informacji o wysiedleniach Niemców po II wojnie światowej.

"BdV będzie mieć trzech przedstawicieli w gremium decyzyjnym fundacji. Kto nas będzie reprezentować - o tym zdecydujemy samodzielnie" - powiedziała Steinbach.

 

"W tej sprawie jest od początku zgodność zarówno z kanclerz Angelą Merkel, jak i z sekretarzem stanu (Berndem) Neumannem. Stanowisko kanclerz - przedstawione zarówno wobec mnie, jak i całego prezydium BdV - było jasne: mamy oczywiste prawo podjąć tę decyzję w sposób autonomiczny. Doniesienia, z których wynika co innego, nie są trafne" - podkreśliła szefowa Związku Wypędzonych.

 

W ten sposób odniosła się do spekulacji mediów, jakoby otoczenie kanclerz Angeli Merkel - w trosce o stosunki z Polską i współrządzącą w Niemczech socjaldemokrację SPD - miało zamiar przekonać Steinbach do dobrowolnej rezygnacji z udziału we władzach przyszłej fundacji poświęconej wysiedleniom.

W swoim wystąpieniu Steinbach zaznaczyła, że to powołana z jej inicjatywy fundacja "Centrum przeciwko Wypędzeniom" w istotny sposób przyczyniła się do tego, iż udało się przekonać rząd federalny do utworzenia w Berlinie centrum upamiętniającego powojenne wysiedlenia Niemców.

 

"Dla członków pokolenia, które przeżyło (wysiedlenia) jest pocieszające, że u schyłku ich życia ich los nie popada w zapomnienia, ale będzie miał trwałe miejsce w pamięci naszej ojczyzny" - powiedziała.

"Nasz cel, jakim jest powstanie pełnego i prawdziwego obrazu historii Niemiec i Europy oraz uświadomienie innym znaczenia, jakie mieli wypędzeni dla kulturalnego dziedzictwa naszego kraju, jest o krok bliżej" - oceniła podsumowując działalność fundacji Centrum przeciwko Wypędzeniom.

 

Steinbach wzywała, by nie zapominać o "ogromnych cierpieniach" Niemców, którzy po wojnie uciekli ze swej dawnej ojczyzny. "Miliony wypędzonych musiały, przed ich wypędzeniem, świadczyć pracę przymusową" - powiedziała szefowa BdV. Dodała, że po zakończeniu wojny Europa Środkowa, Wschodnia i Południowa dla Niemców była przez wiele lat "gigantycznym regionem niewolnictwa".

 

Steinbach wyraziła pogląd, że odwet i zemsta na Niemcach były na porządku dziennym. Tylko w Jugosławii życie straciła co trzecia osoba pochodzenia niemieckiego - dodała, podkreślając, że wypędzenia Niemców nie były ograniczone tylko do Polski i Czech.

 

Obecny na obchodach "Dnia Stron Ojczystych" niemiecki minister spraw wewnętrznych Wolfgang Schaeuble powiedział, że rząd federalny realizuje projekt ośrodka upamiętniającego wypędzenia "w dialogu ze środowiskiem wypędzonych, jak i krajami sąsiedzkimi".

 

Reklama

 

Jego zdaniem to m.in. dzięki zaangażowaniu Eriki Steinbach "projekt jest bliższy celu", jakim jest odpowiednie upamiętnienie ucieczek i wysiedleń jako część niemieckiej historii i tożsamości.

Schaeuble podkreślił jednak, że wysiedlenia były konsekwencją "polityki zniszczenia i wypędzeń prowadzonej przez niemiecki narodowy socjalizm na wschodnich obszarach objętych wojną".

 

"Polityka reżimu narodowo-socjalistycznego przekreśliła wszelkie moralne i prawne ramy ochrony ludności cywilnej. Przemarsz Armii Czerwonej odwrócił spiralę przemocy w drugą stronę. Do wielu milionów ofiar wojny dołączyły niemieckie ofiary wypędzeń ze wschodnich obszarów (d. Niemiec) i członkowie niemieckiej mniejszości we wschodniej i południowej Europie oraz w Rosji" - powiedział Schaeuble.

 

interia.pl/PJ
 

 

-------------------------------

Głos 19.08.2008 "Polityka uśmiechów" na Opolszczyźnie Jerzy Czerwiński

"Polityka uśmiechów" na Opolszczyźnie
 
 
 
 

 

Redaktor: JMJ   
 
19.08.2008.
 
Pierwsza bitwa o niemieckie pomniki na Opolszczyźnie rozegrała się na początku lat 90-tych XX wieku. Wtedy masowo powstawały upamiętnienia żołnierzy niemieckich poległych w I i II wojnie światowej, nie mające nic wspólnego z miejscami pochówku, budowane na ogół w centrach miejscowości. Autorzy tych pomników i tablic, wywodzący się z kręgów odradzającej się mniejszości niemieckiej, za nic mieli polskie prawo i uczucia narodowe Polaków. Wygląd upamiętnień, nawiązujący często do symboliki niemieckiego faszyzmu i militaryzmu, jątrzył i prowokował polską większość, dobrze pamiętającą, czasami z autopsji, rządy „rasy panów”.
Lokajska polityka zagraniczna wobec Niemiec?

W reakcji na tę „spontaniczną” pozaprawną działalność Niemców na Opolszczyźnie powstała „Uchwała Nr 2 Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa z dnia 25 stycznia 1995 roku w sprawie upamiętnień na obszarze Rzeczypospolitej Polskiej żołnierzy niemieckich poległych w I i II wojnach światowych oraz w czasie powstań śląskich i wielkopolskiego”. Ustaliła ona w sposób wyraźny, jakie kryteria powinny spełniać m.in. pomniki budowane w opolskich wsiach i miasteczkach. Niestety wykonanie zapisów tej uchwały szło na Opolszczyźnie jak po grudzie. Ówczesny Wojewoda Opolski Ryszard Zembaczyński (obecnie Prezydent Opola i członek Platformy Obywatelskiej), formalnie reprezentant interesów Państwa Polskiego w województwie, nie potrafił wyegzekwować od inwestorów niemieckich pomników doprowadzenia wyglądu upamiętnień do stanu zgodności z prawem (np. w kwietniu 1996 r. 44 z 55 zarejestrowanych niemieckich pomników na Opolszczyźnie nie spełniało kryteriów ROPWiM). Czy była to tylko urzędnicza nieudolność, czy też przyczyny tej niemocy miały charakter głębszy, polityczny - wynikały z lokajskiej polityki zagranicznej Polski wobec Niemiec? Według mnie - to drugie, ale dowód na to to temat na dłuższy odrębny artykuł.

„Z miłością i wdzięcznością mieszkańcy Hitlersee”

 

Druga bitwa o niemieckie pomniki na Opolszczyźnie rozpoczęła się niespodziewanie na początku 2002 roku, gdy we wsi Szczedrzyk koło Opola miejscowi działacze Towarzystwa Społeczno - Kulturalnego Niemców na Śląsku Opolskim odsłonili na pomniku upamiętniającym niemieckich żołnierzy poległych w I i II wojnie światowej istniejący od 1934 r. niemieckojęzyczny napis „Z miłością i wdzięcznością mieszkańcy Hitlersee”. Tego było za wiele nawet jak na SLD rządzący wtedy w kraju i w regionie. Ówczesna wojewoda Elżbieta Rutkowska po cyklu spotkań z przedstawicielami gmin zamieszkałych przez mniejszość niemiecką doprowadziła do wypracowania kompromisu, który uwzględniał i uszczegóławiał przepisy zawarte w ww. uchwale ROPWiM. „Raport Wojewody Opolskiego z dnia 7 kwietnia 2004 roku podsumowujący działania Wojewody Opolskiego w sprawie regulacji stanu formalno - prawnego pomników niemieckich znajdujących się na terenie województwa opolskiego” stwierdzał m.in., że powołany przez wojewodę Zespół Negocjacyjny ds. pomników niemieckich, w celu dostosowania ich formy i symboliki do obowiązujących przepisów prawa, wypracował i przyjął wspólnie z gminami uzgodnienia w sprawie wykonania niezbędnych poprawek pomników według następujących kryteriów (cyt.):

1) podkreślenia chrześcijańskiego charakteru symboliki pomnikowej poprzez usunięcie elementów militarnych (Krzyży Żelaznych, mieczy, niemieckich hełmów wojskowych) jeśli takowe były umieszczane na pomniku,

2) zmiany pomnikowych inskrypcji, polegających na zastąpieniu słowa „polegli” na „ofiary” w celu podkreślenia treści wyrażającej smutek z powodu śmierci ludzi – ofiar wojny, a nie poległych żołnierzy, walczących we wrogiej armii,

3) zmiany nazw miejscowości, o ile były użyte na pomnikach w brzmieniu wprowadzonym po 1933r. na nazwy historyczne sprzed tego okresu,

4) umieszczenia tabliczek z rysem historycznym pomnika oraz tłumaczenia (w przypadku jej braku) inskrypcji niemieckiej na język polski.

Znaczna część istniejących wtedy na Opolszczyźnie niemieckich upamiętnień została doprowadzona do wyglądu zgodnego z powyższymi kryteriami. Niestety nie wszystkie i nie w pełnym zakresie. Ale za sukces można uznać i to, że inwestorzy tych upamiętnień zaczęli rozumieć, iż muszą się liczyć z odczuciami polskiej większości i przestrzegać polskiego prawa. Jako Poseł na Sejm IV kadencji miałem i ja swój udział w stymulowaniu i kontroli tego procesu.

 

Niemiecki pomnik … za polskie pieniądze

 

Trzecia bitwa o niemieckie pomniki na Opolszczyźnie może mieć swój początek wynikły tym razem nie z działań mniejszości niemieckiej, ale Polaków starających się być bardziej proniemieccy niż sami Niemcy. Otóż Rada Miejska w Prudniku (mieście, w którym mieszkam) 28 kwietnia br. podjęła uchwałę w sprawie zgody na rekonstrukcję niemieckiego pomnika, upamiętniającego ofiary I wojny światowej, w centrum wsi Łąka Prudnicka położonej w gminie Prudnik. Faktycznie miała to być budowa tegoż pomnika na nowo z wykorzystaniem elementów, które zachowały się ze starego, niemieckiego upamiętnienia. Co jeszcze bardziej bulwersujące, całkowite koszty „rekonstrukcji” miały być pokryte z budżetu gminy, czyli z pieniędzy podatników polskich, bo ilość mieszkańców Gminy Prudnik przyznających się do niemieckich korzeni jest śladowa. Mówiąc krótko, Polacy za polskie pieniądze mieli uszczęśliwić Niemców – byłych, przedwojennych mieszkańców Łąki Prudnickiej. Bo taki powód – żądania zgłaszane przez stronę niemiecką – był podawany obok zwiększenia atrakcyjności turystycznej wsi, jako argument na rzecz budowy pomnika. Co ciekawe ta sama Rada Miejska w Prudniku „oszczędnie gospodaruje” funduszami, jeśli chodzi o polskie upamiętnienia – po roku 1989 powstało tylko jedno w miejscu zburzonego pomnika ku czci wyzwolicieli radzieckich.

 

7 maja br. przesłałem do Wojewody Opolskiego (Ryszard Wilczyński z PO) pismo z wnioskiem o stwierdzenie nieważności wyżej opisanej uchwały Rady Miejskiej w Prudniku (kopię wysłałem do wiadomości ROPWiM). Wskazałem w nim elementy upamiętnienia zawarte w szkicu rekonstrukcji załączonym do uchwały, które są sprzeczne z kryteriami określonymi w uchwale ROPWiM z 1995 r. i w Raporcie Wojewody Opolskiego z 2004 r.:

1) na pomniku, w widocznym, najbardziej eksponowanym miejscu umieszczono duży i wyraźny symbol „krzyża żelaznego” – niemieckiego odznaczenia wojennego,

2) w podobny sposób umiejscowiono inskrypcję: „Unseren tapfere helden” (w tłumaczeniu: „Naszym dzielnym bohaterom”) - sławiącą żołnierzy niemieckich,

3) inskrypcje wykonane są jedynie w języku niemieckim, bez tłumaczenia na język polski,

4) brak jest tablicy z opisem historycznym pomnika.

Dodatkowo argumentowałem, że:

„Realizacja tej rekonstrukcji, w wersji zaakceptowanej przez Radę Miejską w Prudniku, spowoduje podważenie zasadności i celowości procesu dostosowania formy i symboliki pomników niemieckich na Opolszczyźnie do obowiązujących przepisów prawa, przeprowadzonego w minionych latach przez poprzedników Pana Wojewody.

Projektowany wygląd pomnika razi uczucia patriotyczne Polaków – mieszkańców Prudnika i okolic, a także w sposób bolesny przypomina – szczególnie przesiedleńcom ze Wschodu – przeżycia wojny i okupacji niemieckiej. Zwłaszcza obecnie, przy narastającym rewanżyzmie niektórych środowisk niemieckich, przy próbach relatywizacji historii i zrzucenia z Niemców odpowiedzialności za II wojnę światową.”

 

 

Arogancja i buta urzędnika z PO

 

Pan wojewoda z PO w odpowiedzi stwierdził, że uchwała została zbadana zgodnie z kryterium zgodności z prawem i nie wniesiono do niej zastrzeżeń. W związku z tym brak jest podstaw do stwierdzenia nieważności ww. uchwały. W piśmie wojewoda w żaden sposób nie odniósł się do zarzutów merytorycznych wobec planowanego wyglądu pomnika. Ponieważ nie potrafił ich podważyć – zbył je milczeniem. Wojewoda z PO nie musi odpowiadać na zarzuty, bo ma władzę (gorzej z racją). Wzorcowa arogancja władzy i buta niekompetentnego urzędnika z Platformy Obywatelskiej. Najlepiej o tej niekompetencji świadczy jednoznaczne stanowisko ROPWiM (instytucji, której opinia w sprawach upamiętnień jest wiążąca i ostateczna), zawarte w piśmie z 2 lipca br. przesłanym do Burmistrza Prudnika (również członka PO): „Działając na mocy Uchwały Nr 2 Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa z dnia 25 stycznia 1995 roku w sprawie upamiętnień na obszarze Rzeczypospolitej Polskiej żołnierzy niemieckich poległych w I i II wojnach światowych oraz w czasie powstań śląskich i wielkopolskiego oraz zgodnie z przyjętymi kryteriami w Raporcie Wojewody Opolskiego z dnia 7 kwietnia 2004 roku podsumowującym działania Wojewody Opolskiego w sprawie regulacji stanu formalno – prawnego pomników niemieckich znajdujących się na terenie województwa opolskiego Rada OPWiM nie może wyrazić zgody na rekonstrukcję pomnika w tej formie”.

 

Żelazny krzyż i napis sławiący niemieckich „bohaterów”

 

Jasna i kategoryczna treść pisma wywołała burzę w opolskim światku politycznym. Rozpoczęły się próby podważania wymowy stanowiska ROPWiM. Jedni członkowie „partii niemieckiej” twierdzili, że w zakresie upamiętnień nie istnieje w Polsce żadne wiążące prawo, więc pomnik może powstać w proponowanej przez radnych Prudnika formie. Inni dowodzili, że przepisy co prawda są, ale sprzeczne i niejednoznaczne, więc jak wyżej. Jeszcze inni, przekonywali, że Żelazny Krzyż na pomniku upamiętniającym żołnierzy niemieckich poległych w II wojnie światowej to propagowanie faszyzmu, ale ten sam symbol na pomniku ku czci Niemców walczących w I wojnie światowej to tylko świadectwo historii. Tyle że projekt pomnika dołączony do uchwały Rady Miejskiej w Prudniku wcale nie wskazuje, by było to upamiętnienie żołnierzy z I wojny światowej: na ponad 4-metrowym monumencie centralne miejsce zajmuje Żelazny Krzyż i napis chwalący niemieckich bohaterów.

Reklama

 

 

Obrońcy „dżentelmenów z Wehrmachtu”

 

Dywagacje, czy Żelazny Krzyż jest dopuszczalny na pomnikach Niemców poległych w I i II wojnie światowej czy tylko na upamiętnieniach żołnierzy I wojny światowej, mają trzeciorzędne znaczenie. Bo Żelazny Krzyż kojarzy się wszystkim Polakom nie jako niemieckie odznaczenie z czasów wojen napoleońskich czy pruskiego militaryzmu, ale jako symbol faszyzmu niszczącego nasz kraj w latach 1939 - 1945. Tak jak swastyka, mimo że kiedyś była używana m.in. w starożytnych Indiach i Chinach jako znak Słońca i cnoty, przez Polaków jest postrzegana jako symbol nazizmu. Kuriozalnie brzmią tłumaczenia niektórych członków „partii niemieckiej”, że swastyka jest niedozwolona, bo kojarzy się z III Rzeszą, a Krzyż Żelazny do zaakceptowania, bo przyznawano go głównie żołnierzom Wehrmachtu, a to przecież zwykli ludzie, czasami siłą wcieleni do wojska. Szkoda, że ci obrońcy „dżentelmenów z Wehrmachtu” nie widzieli wystawy opisującej zbrodnie tej formacji na polskich cywilach i jeńcach wojennych we wrześniu i październiku 1939 r.: ponad 700 miejsc kaźni na terenie Polski, zamordowanych kilkadziesiąt tysięcy Polaków. To za takie haniebne czyny również nagradzano Żelaznym Krzyżem.

 

Są wreszcie i tacy w „partii niemieckiej”, którzy z braku argumentów „chwytają się brzytwy” – mówią: postawmy pomnik żołnierzom niemieckim u nas, to być może ktoś upamiętni naszych zmarłych, poległych z rąk ukraińskich banderowców lub sowieckich sołdatów. Otóż – poległych na Wschodzie nie uczci nikt, jeśli nie zrobią tego Polacy własnymi rękami i za polskie pieniądze, tu nie ma żadnej analogii. Jeśli zaś ci zwolennicy niemieckich pomników chcą „wypłynąć na międzynarodowe wody”, to niech zaczną od upamiętnienia Polaków zamordowanych przez Niemców w czasie II wojny światowej, usytuowanego w eksponowanym miejscu Berlina. Bo już niedługo w stolicy Niemiec będą tylko dwa pomniki ofiar ostatniej wojny: eksterminowanych Żydów i wypędzonych Niemców.

 

 

Kota nie ma, myszy harcują

 

Jak na stanowisko ROPWiM zareagował Wojewoda Opolski? Uchwały Rady Miejskiej w Prudniku nie unieważnił. Zaś w swoim oficjalnym oświadczeniu stwierdził - standardowo – że prawo, w tym uchwała ROPWiM z 1995 r., jest niejasne. Ale na razie postanowienia ROPWiM winny być respektowane (w domyśle: do czasu, gdy zmusimy ROPWiM do zmiany opinii lub do momentu przyjęcia nowych regulacji prawnych w sprawie upamiętnienia żołnierzy niemieckich). Szkoda tylko, że wojewoda będąc reprezentantem rządu w terenie i potencjalnie stojąc na straży polskich interesów i polskiej racji stanu, po prostu nie zachował się tak, jak powinien i nie stwierdził, że uchwała Rady Miejskiej w Prudniku jest niezgodna z prawem. Takie postępowanie ma zresztą swoje niepokojące konsekwencje: lokalna prasa w ostatnich dniach doniosła o kolejnym upamiętnieniu niemieckim, w okolicach Kędzierzyna-Koźla, tym razem Niemców poległych w II wojnie światowej, w formie głazu zwieńczonego symbolem Krzyża Żelaznego. Tak to miękka i pobłażliwa dla niemieckich prowokacji i ekscesów polityka Wojewody Opolskiego może doprowadzić do kolejnej, trzeciej już eskalacji wojny pomnikowej. Niemcy czują respekt i szanują tylko silne państwo. Państwo Polskie na Opolszczyźnie pod rządami PO jest słabe, tę słabość wyczuwają tutejsi Niemcy. I zaczynają robić, co chcą, bez oglądania się na wojewodę i jego służby – pomnik koło Kędzierzyna-Koźla to kompletna samowolka, powstał bez żadnych wymaganych prawem zezwoleń i opinii.

 

 

Wojewoda – antyfaszysta?

 

Postawa wojewody z Platformy Obywatelskiej jest tym bardziej zastanawiająca, że bardzo ostro zareagował na przypadki „hajlowania” polskiej młodzieży na Górze Św. Anny podczas składania wieńców pod Pomnikiem Czynu Powstańczego 2 maja w rocznicę wybuchu III Powstania Śląskiego, potępiając przejawy demonstracji gestów faszystowskich. Zaś elementy faszystowskie i propagujące militaryzm niemiecki na trwałych upamiętnieniach są przez tegoż wojewodę-antyfaszystę jeśli nie tolerowane, to przynajmniej nie zauważane. Pytanie, co jest groźniejsze: gest młodych ludzi czy trwała ekspozycja w centrum prawie każdej wsi zamieszkałej przez mniejszość niemiecką pomnika z faszystowskimi symbolami (bo trzeba wyraźnie powiedzieć, że nikt nie zabrania, by mieszkańcy danej miejscowości uczcili swoich przodków symboliczną mogiłą - listą ofiar wojny, bez drażniącej symboliki, umieszczoną na miejscowym cmentarzu). Dziwi ten relatywizm w ocenie poszczególnych przejawów demonstracji oznak faszyzmu. Czyżby w ocenie wojewody z PO faszyzm niemiecki był mniej groźny od polskiego? A może województwo opolskie ma być enklawą, w której faszyzm niemiecki będzie tolerowany, byle tylko nie naruszyć „polsko-niemieckiej wspólnoty interesów” realizowanej teraz pod hasłem „polityki uśmiechów”? Byłaby to kolejna konsekwencja kolęd śpiewanych po niemiecku w domu rodzinnym Donalda Tuska?

Jerzy Czerwiński

(Ruch Patriotyczny)
 

 

Nowa Trybuna Opolska  OLESNO 15 września 2008 - 16:14   Wandale zniszczyli tablice dwujęzyczne w Radłowie Czerwoną farbą został zamalowany niemiecki napis Radlau przy wjeździe do Radłowa od strony Olesna.

W Radłowie polsko-niemieckie tablice miejscowości odsłonięto w piątek, 12 września.

PRZECZYTAJ WIĘCEJ

Jedynka nto z 16 września 2008
16-09-2008

Dwujęzyczne tablice w Radłowie już stoją
12-09-2008

Dziś staną pierwsze dwujęzyczne tablice
12-09-2008


Zniszczona tablica przy wjeździe do Kolonii Biskupskiej. (fot. Mirosław Dragon)

- Nie będziemy na razie usuwać tego aktu wandalizmu, niech ludzie zobaczą, że daleko nam jeszcze do tolerancji - mówi wójt Radłowa Włodzimierz Kierat. - Firma, która montuje tablice, spróbuje zetrzeć farbę. Jeśli się okaże, że nie da się tego zrobić, zgłosimy sprawę policji.

W Radłowie polsko-niemieckie tablice miejscowości odsłonięto w piątek (12 września).

Radłów jest pierwszą gminą na Opolszczyźnie, która wprowadziła obok polskich także historyczne nazwy wsi.

- Bardzo szkoda, bo mimo że zrobiła to pewnie grupa wyrostków, to jednak wszyscy widzą, jak ktoś próbuje zasiać ziarno nienawiści - ubolewa Krystyna Brodacka, szefowa Mniejszości Niemieckiej w gminie. - A przecież my tutaj w naszej gminie żyjemy w zgodzie, Polacy ze Ślązakami.

75-letni Jerzy Bawej chciał nawet własnoręcznie zetrzeć farbę ze znaków. Nie udało się. - To nie w porządku, że ktoś niszczy te znaki - mówi mieszkaniec Radłowa. - Ślązacy zawsze komuś przeszkadzają.

W gminie nie zamontowano jeszcze wszystkich 67 tablic. Montowanie potrwa do połowy tego tygodnia.

Firma, która montuje tablice, spróbuje zetrzeć farbę. Jeśli się okaże, że nie da się tego zrobić, gmina zgłosi sprawę zniszczenia tablic policji.

ROZMOWA DNIA
13 września 2008 - 9:04  

Nowa Trybuna Opolska AKTUALNOŚCI 15 września 2008 - 10:15   Radłów > Chuligani zamalowali polsko-niemieckie tablice

Czerwoną farbą został zamalowany niemiecki napis Radlau przy wjeździe do Radłowa od strony Olesna.

- Nie będziemy na razie usuwać tego aktu wandalizmu, niech ludzie zobaczą, że daleko nam jeszcze do tolerancji - mówi wójt Radłowa Włodzimierz Kierat. - Firma, która montuje tablice, spróbuje zetrzeć farbę. Jeśli się okaże, że nie da się tego zrobić, zgłosimy sprawę na policji.

W Radłowie polsko-niemieckie tablice miejscowości odsłonięto w piątek. Radłów jest pierwszą gminą na Opolszczyźnie, która wprowadziła obok polskich także historyczne nazwy wsi.

W gminie nie zamontowano jeszcze wszystkich nazw. Montowanie wszystkich 67 tablic potrwa do połowy tygodnia.

12 września 2008 - 9:00  


Nowa Trybuna Opolska Dziś staną pierwsze dwujęzyczne tablice

Będą w powiecie oleskim. - Teraz będzie u nas Europa - cieszą się zwolennicy. Nie Europa, tylko "niemcownia" - denerwują się niechętni tablicom.


Tablice już gotowe. W gminie Radłów będą montowane aż do wtorku. Śladem Radłowa pójdzie gmina Cisek, gdzie tablice będą ustawiane od soboty. Bez żadnych obchodów i pompy (fot. Krzysztof Świderski)

PRZECZYTAJ WIĘCEJ

Wandale zniszczyli tablice dwujęzyczne w Radłowie
15-09-2008

Jedynka nto z 12 września 2008
12-09-2008

Radłów > Kaszubi wyprzedzili Mniejszość Niemiecką
8-09-2008

Tarnów i Tarnau na jednej tablicy
14-05-2008

Olesno będzie Rosenbergiem?
1-04-2008

Pierwsza tablica stanie w Radłowie. Uroczyście - z konferencją prasową i sympozjum popularnonaukowym - w obecności przedstawicieli rządów z Warszawy i Berlina.

- Dzisiaj (12 września - red.) odsłonimy tablicę z napisem Radłów Radlau oraz ustawimy kolejną w Kolonii Biskupskiej Friedrichswille - mówi wójt, Włodzimierz Kierat. - Resztę z 67 tablic w 12 miejscowościach będziemy montować w kolejne dni aż do wtorku.

Czasem niemieckie, czasem słowiańskie
Już pierwsze tablice świetnie pokazują, że nazwy historyczne są dowodem na wielokulturowość regionu. Niektóre brzmią rzeczywiście po niemiecku, jak Friedrichswille, ale często raczej potwierdzają słowiańskie korzenie miejscowości - jak Radlau, Wichrau (Wichrów), nie mówiąc już o Sternalitz (Sternalice) czy Kostellitz (Kościeliska).

Kto chce, może za symbol pojednanej różnorodności uznać także to, że pierwsze dwujęzyczne tablice w gminie mniejszościowej ustawi wójt Polak - Włodzimierz Kierat.

- Uważam to za swój obowiązek wobec ludzi mających tutaj swoje korzenie - mówi wójt. - Oni mieszkają w gminie od pokoleń i od stuleci funkcjonowały tu historyczne nazwy. Nie trzeba się ich ani bać, ani wstydzić.

Śladem Radłowa pójdzie gmina Cisek, gdzie tablice będą ustawiane od jutra. Bez żadnych obchodów i pompy.

 

- Mieliśmy ustawić tablice do końca września, ale skoro producent jest gotowy, bierzemy się do roboty - tłumaczy wójt Alojzy Parys. - Nie ścigaliśmy się z Radłowem, bo to nie ma sensu. Nie organizujemy też uroczystości. Uważamy, że tablice dwujęzyczne to jest i powinna być normalna rzecz i nie będziemy temu nadawać rozgłosu.

 

Po Radłowie i Cisku w kolejce na ministerialnej liście miejscowości, które mogą używać nazw dwujęzycznych, czekają już:
> Leśnica,
> Tarnów Opolski,
> Chrząstowice,
> Izbicko,
> Dobrodzień.

Wnioski do ministerstwa o wpisanie na listę złożyły gminy: Kolonowskie, Strzeleczki, Biała i Zębowice. W sumie więc starania o dwujęzyczne nazwy są mocno zaawansowane w 11 spośród 27 gmin, w których według spisu powszechnego mieszka co najmniej 20 procent Niemców. Niezbyt imponujący wynik, jak na blisko cztery lata funkcjonowania ustawy o mniejszościach narodowych.


Zależy tylko nielicznym

Liderzy mniejszości tłumaczą to skomplikowanymi procedurami, które zniechęcały wielu samorządowców.

- Pierwsze tablice właśnie stają, a samorządowcy w niektórych gminach wciąż mają wątpliwości, czy żeby je ustawić, wystarczy jedna uchwała rady gminy, czy potrzebne są osobne uchwały dla każdej miejscowości - mówi Rafał Bartek, sekretarz TSKN - bo przepisy są niejednoznaczne.

Rekord świata w niezdecydowaniu Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji pobiło przy okazji konsultacji społecznych poprzedzających starania o tablice. Najpierw ustalono, że trzeba je przeprowadzić, we wszystkich gminach. Potem uznano, że można z nich zrezygnować, ale zaraz potem przesłano poprawkę, że bez konsultacji jednak ani rusz.

Ostatecznie okazało się, że konsultacje są niezbędne tylko tam, gdzie mniejszość nie stanowi 20 procent mieszkańców. Ale zanim - przy czwartym podejściu - tak zostało ustalone, wiele gmin pytało mieszkańców o zdanie, a czas uciekał. Długo trzeba też było czekać na przelanie pieniędzy na tablice finansowane z budżetu państwa.

Wszystko to prawda. Ale prawdą jest także, że nawet w środowisku mniejszości na podwójnych tablicach mało komu zależy. Do tych nielicznych należy Bernard Kus, rocznik 1934. Tablica z nazwami Psurów Psurow wkrótce stanie tuż przed jego domem.

- Pewnie ktoś zaraz dołoży kreskę nad "o" w drugiej nazwie - mówi pan Bernard. - Ale to nic. Ja i tak cieszę się, że te tablice wreszcie będą. Bo nawet jeśli nazwa obecna i historyczna prawie się nie różnią, jak w moim Psurowie, to sam fakt, że są dwie nazwy, przypomina, że mieszkają tu razem Polacy i Niemcy, większość i mniejszość.

Tylko że ludzi z generacji Bernarda Kusa, którzy pamiętają, jak na Opolszczyźnie było "za Niemca", czasem trudno przekonać do podwójnych nazw. Bo inne pojawią się na tablicach, a inne pamiętają oni z dzieciństwa i młodości. A ustawa jest jednoznaczna. Nie wolno używać nazw niemieckich nadanych w latach 1933-1945, czyli za rządów faszystowskich. TSKN akceptuje ten zapis, ale ludziom żal.

- Kościeliska nazywały się przed wojną Hedwigstein - opowiada Bernard Kus. - I tej nazwy nie wymyślił żaden nazistowski Parteigenosse (towarzysz partyjny - red.). Zaproponował ją na wiejskim zebraniu Jakub Albert Pielok, założyciel polskiej szkoły, poeta i działacz narodowy. Za swoją polskość drogo zapłacił. Aresztowany dwa dni przed rozpoczęciem wojny, został zamordowany w Buchenwaldzie. Więc nazwa Hedwigstein upamiętniałaby nie tylko legendę o tym, że przez Kościeliska miała kiedyś przechodzić św. Jadwiga, ale i Jakuba Pieloka.

Takich dylematów większość młodych opolskich Niemców nie ma. To, czy podwójne nazwy będą czy nie, jest wielu z nich doskonale obojętne.

- Kiedyś rozmawiałem z młodymi mieszkańcami naszej gminy - przypomina sobie Włodzimierz Kierat. - Po trzecim kielichu zaczęli mnie pytać, po co ja właściwie chcę stawiać te tablice i komu to wszystko potrzebne. W końcu nie wytrzymałem i mówię jednemu z nich: To ty masz w kieszeni niemiecki paszport i pytasz o to mnie, Polaka? Przecież to twój dziadek urodził się w Ellguth (Ligocie Oleskiej), a nie mój. Chyba go nie przekonałem.


Wątpliwości pozostają

Włodzimierz Kierat ma czasem wątpliwości, czy mieszkańcy gminy, którzy nie mają niemieckich korzeni, nie będą - kiedy opadnie już entuzjazm po tablicowych uroczystościach - mieli mu za złe tych nazw dwujęzycznych i czy nie będą się wstydzić, że mieszkają w takiej gminie.

Na chwilę przed odsłonięciem wciąż powracają pytania, czy tablice będą niszczone przez narodowych ekstremistów. Działacze mniejszości mają nadzieję, że ekscesów nie będzie. Przywołują przykład Łubowic, w województwie śląskim, gdzie nowe tablice zawisły kilka dni temu i nic złego się nie stało.

Powołują się też na przykład tzw. pomników niemieckich, które stoją prawie w każdej miejscowości i dawno przestały budzić emocje. Więc nawet jeśli jakaś tablica zostanie oblana farbą, to w końcu wszyscy przyzwyczają się do podwójnych nazw i staną się one czymś normalnym.

"I wtedy będzie już na Opolszczyźnie kompletna niemcownia" - pisze ośmielony anonimowością sieci internauta. "Bo mniejszość nigdy nie ma dosyć, najpierw chcieli tylko oficjalnie istnieć, potem zażądali języka pomocniczego, teraz chcą tablic. Niech wreszcie powiedzą, kiedy przestaną mnożyć żądania".

- Nie mam do mniejszości pretensji, że stawia tablice - uważa Paweł Szymański z Praszki. - Skoro ustawa daje im takie prawo, to z niego korzystają. Nie przeszkadzają mi więc tablice w sąsiedniej gminie. Mowy nie ma, żebym miał je niszczyć. Ale wątpliwości mam. Choćby dlatego, że do ustawienia tablic wystarczy 20 procent mniejszości. Dlaczego akurat tyle? Nie wiadomo.

Zwolennicy tablic powołują się na tradycje śląskiej wielokulturowości i na przykład Europy.
- Przed plebiscytem dwujęzyczność w szkole, na ulicy i w kościele była czymś normalnym - chcemy do tej normalności wrócić - mówi Rafał Bartek. - W Europie to norma. W Alzacji nawet ulotki Le Pena, francuskiego nacjonalisty, są drukowane po francusku i po niemiecku. Na pograniczu włosko-austriacko-słoweńskim są nawet potrójne tablice i nikomu nie szkodzą. Więc i Radłów podwójne nazwy będą wyróżniać pozytywnie. Nie ma tam wielkich atrakcji turystycznych ani inwestycji. A tablice będą.

Nowa Gazeta Opolska 05.09.2008 REGION 5 września 2008 - 10:57   Reforma oświaty zgermanizuje Opolszczyznę? Prezydent Kaczyński boi się, że reforma oświaty doprowadzi do germanizacji Opolszczyzny. To bzdura.


Zajęcia w izbie regionalnej to świetna okazja do rozmów z uczniami o niemieckiej i polskiej przeszłości ich rodzin. (fot. Paweł Stauffer)

PRZECZYTAJ WIĘCEJ

Co przyniesie uczniom nowy rok szkolny?
1-09-2008

Stanęli przed sądem za hajlowanie
28-08-2008

To oni tworzyli TSKN
27-07-2008

Nowe przepisy oświatowe mają dać więcej swobody samorządom. Będą one mogły przekazywać szkoły stowarzyszeniom nawet bez zgody kuratorów. I właśnie ta swoboda zaniepokoiła prezydenta tak bardzo, że być może zawetuje ustawę.

- Po jej wprowadzeniu będziemy w Polsce mieli nie jeden, a wiele systemów oświaty - mówił w wywiadzie dla "Dziennika" Lech Kaczyński. - Kontrola społeczna nad prowadzeniem polityki oświatowej zostanie osłabiona. Nie widzę przesłanek, by liczyć na to, że zapobiegnie się przeniesieniu na teren oświaty różnych dziwnych nastrojów miejscowych establishmentów, nastrojów, które można określić jako transfer lojalności z własnego kraju na sąsiada, silniejszego sąsiada. Miejscowi notable sądzą, że trzeba się koncentrować na lokalnej historii, która przez wiele wieków nie była polska.

Pracownicy prezydenckiej kancelarii nie zostawiają wątpliwości, że tym silniejszym sąsiadem, którego wpływu obawia się głowa państwa, są Niemcy.
- Można sobie wyobrazić, że w jakimś regionie treści historyczne byłyby przekazywane nie z punktu widzenia polskiej, lecz na przykład niemieckiej racji - precyzuje myśl swego szefa wiceprzewodniczący prezydenckiej kancelarii Piotr Kownacki.

Niemiecka szkoła, polski uczeń
W wypowiedziach prezydenta i jego ludzi wprawdzie wprost Opolszczyzna się nie pojawia, ale i tak nasi nauczyciele i samorządowcy reagują na podobne zarzuty pomieszaniem zdumienia, niedowierzania i złości.

- Ktoś, kto tak mówi, nie zna realiów Śląska ani szerzej pogranicza i zrobił zbyt mało, by je poznać - mówi Jolanta Lamm, dyrektorka szkoły podstawowej w Otmicach, polonistka i nauczycielka regionalizmu. - Pan prezydent zatrzymał się na realiach drugiej wojny światowej. Niestety, oglądanej raczej przez pryzmat "Czterech pancernych i psa”. Ucząc lokalnej historii, nie dążymy wcale do "transferu lojalności na rzecz silniejszego sąsiada”. Ale przecież nie możemy uciekać od prawdy o tym, że przez wieki dzieje naszej ziemi były także historią Niemiec. Rozumiałabym, że takich subtelności nie wyczuwa prosty człowiek, ale żeby prezydent? To nawet nie wypada.

Na dowód tego, że dzieje Śląska Opolskiego są bardziej skomplikowane, niż się wydaje z perspektywy Pałacu Prezydenckiego, pani Jolanta przypomina dzieje otmickiej szkoły. Założył ją w 1900 roku niemiecki właściciel zamku w Izbicku, von Strachwitz, ale przemówienie inauguracyjne ksiądz wygłosił po polsku. Przed wojną niemiecki wizytator szkoły w Otmicach zanotował, że na 120 uczniów stu mówiło po polsku, czyli gwarą śląską, około 10 było dwujęzycznych, a kolejnych 10 znało wyłącznie język niemiecki. Zatem historia niemieckiej szkoły jest zarazem historią polskich uczniów.

Żeby pokazać całą jej złożoność, trzeba przypomnieć, że aż do plebiscytu nie każdy, kto na Śląsku mówił po niemiecku, był zwolennikiem państwa niemieckiego i nie każdy, kto mówił po polsku, głosował potem za Polską. To z takiej wymiany kulturowej biorą się - jak to określił Lech Kaczyński - dziwne nastroje miejscowych establishmentów.

- Pracuję w szkole ponad 20 lat i nikt mi nigdy nie narzucał, że mam, ucząc regionalizmu, eksponować bardziej niemieckie elementy śląskich dziejów - zapewnia Jolanta Lamm. - Staramy się po prostu uczyć prawdziwej historii.
Jednym z miejsc masowo odwiedzanych przez szkolne wycieczki jest zamek w Kamieniu Śląskim. To jeden z tych obiektów, w których elementów niemieckich nie da się oddzielić od polskich. Regionaliści są zgodni: Najpierw opowiadają w Kamieniu o św. Jacku, polskim szlachcicu, krewnym krakowskiego biskupa Iwo Odrowąża, który jako wysłannik z Krakowa pojechał do Rzymu, by tam otrzymać habit dominikański. Przypominają jego polskich krewnych, bł. Bronisławę i bł. Czesława. A potem do historii Odrowążów dodają dzieje Larischów i Strachwitzów, czyli niemieckich właścicieli Kamienia Śląskiego.

Polskie książki za kasę Strachwitzów
W Otmicach Strachwitzowie nie są tylko postaciami z podręcznika. Hrabianka von Strachwitz przyjeżdża tu z Niemiec kilka razy w roku. Uczestniczy w "Śląskim beraniu” i w odpuście św. Jacka. Przekazuje też pieniądze na szkołę. Ale wcale nie na podręczniki do niemieckiego, tylko na polskie książki do biblioteki i pomoce naukowe do innych przedmiotów. Wygląda więc na to, że Niemka pomaga w polskiej szkole urzeczywistniać polską, a nie niemiecką rację stanu.

- Gdybyśmy chcieli uczyć tylko o św. Jacku, czyli o polskiej tradycji na Śląsku, to byłby to prostą drogą powrót do PRL-u - uważa Jolanta Lamm. - Ale taki powrót jest już niemożliwy. Zmieniła się świadomość i wiedza ludzi. A patriotyzmu i tak uczy się bardzo trudno. Nie można go nakazać ani zakazać. Nie wystarczy podać definicji. Trzeba nauczyć odczuwania. Tymczasem uczniowie niechętnie sięgają dziś nie tylko po "Rotę", ale nawet po "Pana Tadeusza". Kiedy jako polonistka mówię na lekcji o miłości ojczyzny, to zdarza się, że ktoś mi się w twarz roześmieje. Bo to nie jest modny temat. Dlatego patriotyzmu staramy się uczyć, zaczynając od tego, co dzieci znają - od rodzinnego domu i małej ojczyzny.

- Od czterdziestu lat wykładam studentom, że nie ma miłości do narodu bez zakorzenienia się w swojej małej ojczyźnie i jej lokalnych symbolach - dodaje prof. Dorota Simonides, etnolog, była senator RP. - Przez nie dochodzi się do kochania symboli ogólnonarodowych - hymnu, flagi i orła z koroną. A pan prezydent, który zawsze mieszkał w Warszawie, pomija małą ojczyznę i myśli od razu o państwie. Ale my nie możemy historii zakłamywać. Lepiej otworzyć się na prawdę i mówić, żeśmy byli na Śląsku w zasięgu kultury niemieckiej. A jednocześnie walczyliśmy o polskość, mieliśmy trzy powstania śląskie, a rodłacy szli za swój patriotyzm do obozów koncentracyjnych. To wszystko jest nasza historia.

Jolanta Lamm obawia się, że gdyby nauczyciele zaczęli nagle pomijać niemieckie tematy w historii Śląska, to spowodują raczej efekt odwrotny do tego, jakiego oczekuje pan prezydent. Owoc zakazany smakuje najlepiej. W czasach realnego socjalizmu próbowano udawać, że tu nigdy żadnych Niemiec nie było i wszystkie kamienie nieprzerwanie przez tysiąc lat mówiły po polsku. Skutek był taki, że właśnie wówczas tęsknota za RFN, czyli - jak mówiono - Richtig Fajnymi Niymcami kwitła.

Z tej tęsknoty na początku lat 90. wyrosła bardzo silna mniejszość niemiecka. Dziś niewiele zostało z tamtego entuzjazmu. Po prawie dwudziestu latach mniejszość wciąż nie dorobiła się swojej szkoły. Niewiele jest też klas i szkół dwujęzycznych. Ale one też nie chcą być uważane za narzędzie germanizacji.

- Przecież my nie zastępujemy na lekcjach Mickiewicza Eichendorffem - wyjaśnia Ilona Wochnik-Kukawska, dyrektor Zespołu Szkół Dwujęzycznych w Solarni. - Jeśli szkoły czy samorządy będą miały więcej swobody w kształtowaniu programu, to i tak ustawodawca będzie mógł zabezpieczyć uczniów przed przerysowaniami obcej historii i kultury. A to, że dzieci uczą się intensywnie niemieckiego, nie jest ich germanizacją. Coraz więcej dzieciaków chce poza polskim i niemieckim znać nie tylko angielski, ale również francuski czy hiszpański. Można się bać, że w ten sposób się zgermanizują albo sfrancuzieją. Tylko dlaczego tak myśleć? Przecież te dzieci otwierają się na Europę, bo w tym widzą swoją szansę.

Żadnego wyznania wiary
W szkole w Solarni uczą się nie tylko dzieci z domów polskich, śląskich i niemieckich. Uczniowie pochodzą także z rodzin mieszanych, np. polsko-ukraińskich i niemiecko-ukraińskich.

- Dzieci, jak to dzieci, mają swoje sympatie i antypatie - dodaje dyrektor Kukawska. - Przystąpiliśmy do programu "Szkoła bez przemocy”, bo jak wszyscy mamy problemy tego rodzaju. Ale na pewno nie są one wynikiem napięć na tle narodowościowym. Bo też nie każemy naszym uczniom składać narodowego wyznania wiary, ani polskiego, ani niemieckiego. W naszej dwujęzycznej szkole odbywają się, jak wszędzie, apele i akademie z okazji świąt narodowych. Wywieszamy z okazji 3 Maja czy 11 Listopada biało-czerwone flagi. Lęki pana prezydenta są pozbawione podstaw.

Przesadne wydają się też obawy, że wójt, burmistrz czy starosta z mniejszości zechce zmieniać ducha szkoły na swoim terenie. Powód jest prosty. Żeby stanąć na czele samorządu, trzeba mieć poparcie także większościowego elektoratu. Głosy samych Niemców nie wystarczą i to jest najlepsza gwarancja, że historia, literatura czy kultura nie będą w szkole zakłamywane. Krzysztof Wysdak, wicestarosta opolski ziemski, podkreśla, że samorząd jako organ prowadzący zajmuje się głównie zapewnieniem bazy materialnej szkołom, a nie ingerowaniem w programy nauczania.

- Skoro uczniowie mają zdawać egzaminy i przechodzić na wyższe szczeble edukacji, muszą czytać ten sam kanon lektur i przyswoić tę samą wiedzę ogólną - mówi starosta Wysdak. - Ale tak jak uczeń mieszkający w Warszawie czy Krakowie powinien znać dzieje tych miast, tak samo nasz winien znać historię Śląska. Jeśli w podręczniku historii Polski czyta, że w czasie szwedzkiego "potopu” król Jan Kazimierz schronił się w Głogówku, to nie zrozumie tej informacji, jeśli nie będzie wiedział, że Śląsk należał wtedy nie do Rzeczypospolitej, tylko do Korony Czeskiej. A przy okazji przekona się, że śląska otwartość ma swoją wielowiekową tradycję.
Zarzuty prezydenta, że lokalne elity będą na potrzeby szkoły przekręcać historię Polski, na nowo podsyciły dyskusję o przekłamaniach polskich podręczników, nie tylko w czasach PRL-u, ale i obecnie.

- Nadal w wielu podręcznikach uczeń może przeczytać, że Śląsk był pod zaborem pruskim - mówi Norbert Rasch, lider TSKN i sekretarz gminy Prószków. - Nas, Niemców, takie przeinaczenia bolą. A pan prezydent niepotrzebnie się obawia, choć obserwujemy duże zainteresowanie językiem niemieckim. Bardzo wielu rodziców składa już w przedszkolu deklaracje, że chce, by dzieci się uczyły tego języka. Ale jednocześnie my, Niemcy, jesteśmy lojalnymi obywatelami państwa polskiego. Prószków jest tzw. gminą mniejszościową, a przecież wieszamy na budynku urzędu gminy polskie flagi nie tylko w święta narodowe, ale i w rocznicę wybuchu powstania warszawskiego. Obawiam się jednak, że nawet gdyby pan prezydent przyjechał i zobaczył to na własne oczy, nie zmieniłby zdania. Nie znam antidotum na jego fobie.

Podwójna moralność
Andrzej Popiołek, starszy wizytator w opolskim kuratorium oświaty, przyznaje, że przeniesienie części kompetencji z kuratoriów na samorządy może być niebezpieczne. Jednak widzi te niebezpieczeństwa zupełnie gdzie indziej niż Lech Kaczyński.

- Moje obawy nie wynikają absolutnie z przyczyn narodowościowych. I dotyczą także tych regionów, w których skupisk mniejszości w ogóle nie ma - uważa Popiołek. - Skoro samorządy będą jednocześnie prowadzić szkoły i je nadzorować, to staną się w pewnym sensie sędziami we własnej sprawie. A to nie jest dobry pomysł. Jestem za przyznaniem istotnej samodzielności województwom, ale schodzenie z nią aż na poziom gminy może być dla szkół niekorzystne.

Profesor Dorota Simonides nie dziwi się lękom Lecha Kaczyńskiego
- Pan prezydent dobrze czuje się w oblężonej twierdzy i chętnie tę twierdzę umacnia - uważa pani profesor. - Skoro Litwini nie boją się rządów polskich wójtów, a Polacy, obywatele niepodległej Litwy, mogą śpiewać po polsku i mają polskie nabożeństwa, to i my nie możemy bać się Niemców. Nie wolno forsować podwójnych standardów. Skoro pomagamy Polakom na Litwie, by zachowali tożsamość, to musimy się zgodzić, że mniejszość niemiecka też dba o swoje tradycje, także w szkole. To nie jest żadna germanizacja. Pan prezydent, niestety, w sprawach narodowych forsuje podwójną moralność. Nie umiem się na to zgodzić.