www.prezydent.pl 2008-09-03 Obchody 69 rocznicy Bohaterskiej Obrony Węgierskiej Górki

Lech_Kaczynski.jpg

Lech Kaczyński, Prezydent RP

W dniu 3 września 2008 r. w Węgierskiej Górce i Żabnicy odbyły się uroczyste obchody 69 rocznicy Bohaterskiej Obrony Węgierskiej Górki we wrześniu 1939 roku oraz 65 rocznicy Pamięci Straconych Partyzantów w Żabnicy w 1943 roku.

W imieniu Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego w uroczystości uczestniczył Doradca Prezydenta RP Jacek Sasin, który odczytał list Pana Prezydenta skierowany do organizatorów i uczestników uroczystości oraz złożył wieniec pod pomnikiem Straconych Partyzantów w Żabnicy.

Przekazujemy treść listu Prezydenta RP:

"Serdecznie pozdrawiam wszystkich zgromadzonych w Żabnicy pod Pomnikiem Straconych Partyzantów na obchodach 69. rocznicy bohaterskiej obrony umocnionej pozycji w Węgierskiej Górce oraz 65. rocznicy straceniu żołnierzy Armii Krajowej w Żabnicy.

Obrona fortów w Węgierskiej Górce w początkach kampanii wrześniowej jest jedną z piękniejszych kart polskiej wojny obronnej 1939 roku. Bohaterstwo obrońców tego ważnego punktu strategicznego pokazuje, że polski żołnierz potrafił dokonać czynów wielkich, tocząc nierówny bój z przeważającymi siłami niemieckimi o wolność i przyszłość naszego narodu. Zaciekła obrona zatrzymała poważne siły niemieckie, umożliwiając przegrupowanie polskiej armii „Kraków”. Epizod ten nie zmienił losów wojny. Jednak jest on do dzisiaj pięknym przykładem wypełniania obywatelskiego i żołnierskiego obowiązku wobec ojczyzny.

Polscy żołnierze września, wychowani i ukształtowani przez II Rzeczpospolitą, dawali ten przykład podczas całej drugiej wojny światowej, walcząc na niemal wszystkich

jej frontach i w konspiracji. To pokolenie, które miało tak głęboko zakodowany obowiązek bezinteresownej służby dla Polski, stawało się wzorem dla następców - żołnierzy polskiej konspiracji i ludności cywilnej. Gdy Polska, po bohaterskiej walce, uległa dwóm totalitaryzmom: niemieckiemu narodowemu socjalizmowi i sowieckiemu komunizmowi, cały naród stanął do walki z okupantami. Wydarzenia z sierpnia i września 1943 roku, które miały miejsce w okolicach Węgierskiej Górki, a przede wszystkim publiczne egzekucje w Żabnicy i Kamesznicy, wpisują się w ten tragiczny czas. Mimo terroru i ofiar niemieckiego okupanta, mieszkańcy Beskidów dali liczne dowody patriotyzmu i wierności Polsce, odwagi i męstwa.

Pragnę wyrazić wielkie uznanie społeczności ziemi żywieckiej, pielęgnującej pamięć o dramatycznych i chlubnych momentach naszej historii. Składam wyrazy najgłębszego

szacunku Komitetowi Organizacyjnemu Obchodów i wszystkim instytucjom i osobom, które przyczyniają się do godnego uczczenia pamiętnych dla Węgierskiej Górki i okolic

wydarzeń z okresu II wojny światowej. Raz jeszcze serdecznie pozdrawiam wszystkich uczestników rocznicowych uroczystości, którzy swoją obecnością w miejscach upamiętnionych bohaterstwem i ofiarą żołnierzy II Rzeczypospolitej i Armii Krajowej świadczą, że wydarzenia sprzed sześćdziesięciu dziewięciu lat i ich bohaterowie pozostaną na zawsze w naszej pamięci."

www.prezydent.pl 2008-09-01 Nadzwyczajne posiedzenie Rady Europejskiej w Brukseli

 
 
Lech Kaczyński, Prezydent RP i Donald Tusk, Premier RP (foto/Radosław Pietruszka PAP) 
 

1 września 2008 r. Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Lech Kaczyński udał się do Brukseli na nadzwyczajne posiedzenie Rady Europejskiej. Razem z Prezydentem RP do Brukseli udali się Prezes Rady Ministrów Donald Tusk oraz Minister Spraw Zagranicznych Radosław Sikorski.

Przed rozpoczęciem posiedzenia Rady Europejskiej Prezydent Lech Kaczyński spotkał się Prezydentem Litwy Valdasem Adamkusem.

Popołudniu odbyła się robocza sesja posiedzenia Rady Europejskiej. Po jej zakończeniu odbyła się wspólna konferencja prasowa Prezydenta Lecha Kaczyńskiego oraz Premiera Donalda Tuska.

Podczas konferencji prasowej Prezydent RP powiedział:

„Mieliśmy dzisiaj na pewno niełatwy dzień, ponieważ stanowiska na posiedzeniu Rady Europejskiej były bardzo mocno zróżnicowane. Były państwa, które zajmowały stanowiska podobne do naszego, były dwie wypowiedzi nieco dalej idące niż nasze, były też kraje, które zajmowały stanowisko odmienne. Nie chcę w tej chwili wymieniać tych państw, ponieważ wszyscy jesteśmy sojusznikami, wszyscy jesteśmy przyjaciółmi, a to że mamy różne punkty widzenia w niektórych sprawach, to dopóki państwa będą odrębne to będzie to całkowicie oczywiste.

Prezydencja Francuska, z Panem Prezydentem Sarkozym na czele, przygotowała projekt konkluzji, który uległ jednak bardzo znacznym zmianom – korzystnym z punktu widzenia Polski. Nie wszystkie z przyjętych propozycji były akurat propozycjami polskimi, ale myśmy zebrali wszystkich, z pomocą Pana Ministra Spraw Zagranicznych oraz Pana Ministra Davida Milibanda, Ministra Spraw Zagranicznych Wielkiej Brytanii, udało nam się zebrać tych, którzy mieli jakieś dalej idące uwagi i przeprowadzić odrębne spotkanie, już nie na poziome szefów rządów, które dało pewne rezultaty.

Osiągnięciem wydaje nam się wzmianka dotycząca polityki energetycznej. Tutaj nas energicznie popierał Pan Premier Brown, Premier Wielkiej Brytanii. Dalej rozwiązania, może nie jest to za daleko idące, że najbliższy szczyt Unia – Ukraina, który się odbędzie 9 września, czyli dzień po wizycie Pana Prezydenta Sarkozy’ego, Pana Ministra Solany i Pana Przewodniczącego Barrosso, że ten szczyt łączy się ze szczególnymi nadziejami. To jest z naszego punktu widzenia rzecz istotna i w końcu jest jasno sformułowane, że Pan Prezydent Sarkozy uda się 8 września do Moskwy i że dalsze działania będą związane z tym, co Rosja zdoła zrealizować, Polska oczywiście dla planu sześciopunktowego dała swoje poparcie, i że to będzie przedmiotem sprawozdania i dalszych obrad, gdyby była taka potrzeba. Na razie pewne rozmowy, w szczególności rozmowy w sprawach nowego układu o współpracy strategicznej, zostaną odsunięte.

Czy Polska była odosobniona w swoim stanowisku? Nie byliśmy odosobnieni. Działaliśmy w grupie państw – większej niż tylko państwa bałtyckie i Polska, bo do tego na pewno można dodać Republikę Czeską, na pewno Szwecję, na pewno Wielką Brytanię. Co najmniej te kraje. Oczywiście każde porozumienie – a te konkluzje w istocie są porozumieniem – zawiera wiele elementów kompromisu, inaczej być nie może. Ale jest to kompromis, którego bym nie ocenił na piątkę, ale kompromisy z reguły nie mają tego rodzaju oceny, oceniłbym go na ocenę dobrą, może dobrą z minusem. Jesteśmy jak sądzę na dobrej drodze. Teraz bardzo dużo zależy od tego, co osiągnie Pan Prezydent Sarkozy w Moskwie w rozmowie z Panami: Prezydentem Miedwiediewem i Premierem Putinem. Miejmy jednak nadzieję, że konflikt gruziński zakończy się pozytywnie. Odmowa uznania dla secesji była powszechna, absolutnie powszechna. Nawet te kraje, które postulowały umiarkowaną postawę, z tymi decyzjami – a w szczególności z uznaniem przez Moskwę tych decyzji - się nie zgadzały. I to jest rzecz optymistyczna. Jeśli ktoś z Państwa by obserwował Rady Unii Europejskiej sprzed dwóch lat, to tu jest zmiana, którą należy uznać za optymistyczną. Oczywiście jest wiara w dalszą współpracę z Rosją, ale padały pytania - nie ze strony polskiej delegacji – czy ta współpraca może mieć charakter strategiczny w dalszym ciągu. Po 8 września będziemy mieli kolejny etap, który będzie podsumowany 15 października, bo to zdaje się jest termin oficjalny posiedzenia Rady Europejskiej. Myślę, że mogę tu w imieniu Pana Premiera i Pana Ministra powiedzieć, że współpraca w naszej delegacji była zdecydowanie dobra. Pan Minister ciężko pracował nad tymi rozwiązaniami, które się wiązały z podjęciem różnych rozmów zakulisowych, a rozpoznanie wśród ministrów spraw zagranicznych Unii Europejskiej zawsze się w takiej sytuacji bardzo przydaje.”

Rzeczpospolita 26.08.2008 Cyfrowe archiwum o pracy przymusowej przekazane Polsce

amk 26-08-2008, ostatnia aktualizacja 26-08-2008 13:13

Międzynarodowa Służba Poszukiwawcza Czerwonego Krzyża w Bad Arolsen zakończyła digitalizację swojego archiwum dokumentów na temat pracy przymusowej na rzecz III Rzeszy.

Cyfrowe kopie 6,7 milionów dokumentów zostały w poniedziałek przekazane polskiemu Instytutowi Pamięci Narodowej, instytutowi Jad wa-Szem w Jerozolimie oraz Muzeum Pamięci Holokaustu w Waszyngtonie - poinformowano w komunikacie prasowym.

"Dokumenty są dowodem tego, na jak wielką skalę reżim narodowosocjalistyczny wykorzystywał pracowników przymusowych - powiedział szef archiwum w Bad Arolsen Udo Jost. - Tzw. obca siła robocza była obecna w niemal wszystkich gałęziach gospodarki i regionach".

Cyfrowa wersja archiwum składa się z 13 milionów zeskanowanych obrazów. Dokumenty - m.in. rejestry zatrudnienia, akta chorób, dokumenty ubezpieczeniowe czy karty meldunkowe - dotyczą poszczególnych osób, ofiar pracy przymusowej. Wielkość bazy danych wynosi 1,87 terabajtów.

Według Josta digitalizacja służyć ma ochronie oryginalnych dokumentów, a także umożliwić lepszy dostęp do zbiorów archiwum zarówno w biurze Międzynarodowej Służby Poszukiwawczej, jak i instytucjach partnerskich w Izraelu, Polsce i USA.

PAP

Rzeczpospolita 12.08.2008  Okradziono wystawę o polskich robotnikach przymusowych
nat 12-08-2008, ostatnia aktualizacja 12-08-2008 15:37

Nieznany sprawca ukradł oryginalne dokumenty z prezentowanej na Rugii wystawy poświęconej polskim ofiarom pracy niewolniczej i przymusowej w III Rzeszy - poinformował Juergen Rostock, szef Centrum Dokumentacji PRORA.

Rostock przypuszcza, że sprawca mógł być powiązany ze skrajną prawicą. Słyszano jego radykalne wypowiedzi.

Do incydentu doszło 1 sierpnia, jednak za radą policji dotąd nie informowano o tym opinii publicznej.

Wszystko działo się na oczach zwiedzających wystawę. Sprawca zdołał włamać się do szklanej gabloty w Centrum Dokumentacji i wyjąć z niej dwa eksponaty: księgę z rejestrem zatrudnienia z czasów III Rzeszy oraz obwieszczenie o wyrokach śmierci wykonanych na robotnikach przymusowych z Polski.

Jak relacjonował Rostock, zdezorientowani obserwatorzy działań sprawcy zdołali zatrzymać go na schodach; wówczas zgubił on księgę zatrudnienia. "Wyrwał się jednak, uciekł na parking, wsiadł do samochodu, zablokował drzwi, po czym odjechał" - powiedział szef placówki.

Dotychczas nie udało się odzyskać utraconego eksponatu.

Wystawa "Zachować Pamięć. Praca przymusowa i niewolnicza obywateli polskich na rzecz Trzeciej Rzeszy w latach 1939-1945" została przygotowanaprzez Fundację "Polsko-Niemieckie Pojednanie". Składają się na nią dokumenty, mapy i fotografie oraz materiały audiowizualne pozyskane z ponad 30 instytucji zagranicznych i krajowych, archiwów i muzeów.

PAP

Rzeczpospolita 01.09.2008 Więcej polskiego w przedszkolach
nag 01-09-2008, ostatnia aktualizacja 01-09-2008 13:10

Program nauki języka polskiego w przedszkolach, realizowany od roku w północno-wschodnich Niemczech, będzie poszerzany - zapowiedział przewodniczący Towarzystwa Niemiecko-Polskiego w Meklemburgii- Pomorzu Przednim Siegfried Wack

 

autor zdjęcia: Dominik Pisarek

źródło: Fotorzepa

+zobacz więcej

- Dotychczas programem objętych było 11 przedszkoli, teraz będzie ich 13, co oznacza, że około 400 dzieci będzie w zabawie uczyć się języka sąsiadów - poinformował Wack.

- Zdobytą w przedszkolu znajomość języka polskiego dzieci będą utrwalać w wytypowanych szkołach podstawowych, a opiekę naukową nad całym projektem będzie sprawował Uniwersytet Szczeciński - dodał Wack.

PAP

 

-------------------------------

Rzeczpospolita 01.09.2008 Ławrow: nie damy wbić klina między Rosję a Niemcy
jen 01-09-2008, ostatnia aktualizacja 01-09-2008 20:51

Moskwa nie pozwoli nikomu poróżnić jej z Niemcami, a stosunki rosyjsko-niemieckie stanowią jedną z najważniejszych osi budowy nowej Europy - oświadczył minister spraw zagranicznych Rosji Siergiej Ławrow.

Kolejny szczyt 9 września
- Rosyjsko-niemieckie pojednanie jest jednym z najważniejszych czynników w dziele budowy nowej Europy i nikomu nie pozwolimy wbić klina między nasze narody - powiedział Ławrow na spotkaniu ze studentami.

- Niektórzy próbują dziś wzbudzić w nas lęk przed Niemcami, twierdząc, że jeśli zostaną one wyjęte z natowskiej klatki, ponownie zagrożą całej Europie - oznajmił szef rosyjskiej dyplomacji.

Ławrow potępił także "centralizm NATO", który - jak powiedział - uniemożliwia stworzenie "uniwersalnego mechanizmu zbiorowego bezpieczeństwa".

Rosyjscy analitycy uznali, że wypowiedź Ławrowa mogła stanowić komunikat pod adresem nowych członków UE, a w szczególności Polski.

- Jest to zawoalowana polemika z Europą Wschodnią, być może z Polską, gdzie nastroje antyniemieckie są równie silne jak nastroje antyrosyjskie - powiedział politolog Fiodor Łukjanow, redaktor naczelny pisma "Rossija w globalnoj politikie".

- Utworzenie NATO miało na celu uniemożliwienie Niemcom odgrywania roli lidera w świecie po II wojnie światowej. Dziś to Niemcy najbardziej sprzeciwiają się rozszerzeniu NATO na byłe republiki postradzieckie, Ukrainę i Gruzję - podkreślił Łukjanow.

- Ławrow usiłuje grać na różnicach poglądów w łonie UE i wskazać uprzywilejowanego partnera dla Rosji - Niemcy - dodał Nikołaj Pietrow z moskiewskiego Centrum Carnegie.

PAP

 

-------------------------------

Rzeczpospolita 01.09.2008 Egzamin na obywatela Niemiec
01-09-2008, ostatnia aktualizacja 01-09-2008 19:12

Od dzisiaj trudniej zostać obywatelem Niemiec. Weszły w życie przepisy wymagające zdania specjalnego egzaminu

Kandydat na obywatela Niemiec musi prawidłowo odpowiedzieć na co najmniej 17 z 33 zadanych pytań. Egzamin kosztuje 25 euro i można go zdawać aż do skutku.

Jak podkreśliła turecka gazeta „Hürriyet”, sprawa egzaminu oraz proponowanych pytań (jest ich łącznie 310) wzbudziła niemało kontrowersji zarówno wśród przedstawicieli organizacji imigrantów, jak i polityków. Mieszkający w RFN muzułmanie (zwłaszcza 1,7 miliona Turków) skrytykowali pytania dotyczące karnawału i wpływu chrześcijaństwa na niemiecką kulturę.

Zdający będą musieli znać nazwisko aktualnego kanclerza i datę powstania RFN. Powinni wiedzieć, jakie prawa gwarantuje obywatelom konstytucja i jakie zadania ma policja. Muszą umieć wyjaśnić, co symbolizuje gest kanclerza Willy’ego Brandta, który w 1970 r. ukląkł przed pomnikiem Bohaterów Getta w Warszawie.

Jak podkreśliła minister stanu w Urzędzie Kanclerskim Maria Böhmer, rządowi chodzi o to, by nowi obywatele potrafili się lepiej zintegrować ze społeczeństwem niemieckim.

Podobne testy funkcjonują w innych krajach. W Wielkiej Brytanii trzeba np. odpowiedzieć na pytanie, co to jest Kościół anglikański, a w USA, ile jest gwiazd na amerykańskiej fladze.

Rzeczpospolita

 

Rzeczpospolita 02.09.2008 Volkslista nie zawsze pozbawiała majątku
Izabela Lewandowska 02-09-2008, ostatnia aktualizacja 02-09-2008 07:15

Obywatele polscy, którzy utracili mienie na podstawie tzw. dekretów represyjnych, mogli je odzyskać. Było to możliwe tylko po postępowaniu rehabilitacyjnym lub uzyskaniu zwolnienia majątku spod zajęcia i dozoru

 

autor zdjęcia: Robert Gardziński

źródło: Fotorzepa

+zobacz więcej

Potwierdził to w wyroku Sąd Najwyższy (sygn. II CSK 132/08). Sprawę tę wszczął w 2002 r. Andrzej T., spadkobierca obywateli polskich pochodzenia niemieckiego zamieszkałych przed wojną w Łodzi. Domagał się odszkodowania za skutki pozbawienia go jako spadkobiercy własności nieruchomości położonej w Łodzi. Liczyła ok. 4 ha i już przed wojną przeznaczona była na parcelację pod budownictwo mieszkaniowe (plan parcelacji zatwierdziły władze polskie w październiku 1939 r.). Współwłaścicielami byli w 1/2 Berta T., babka Andrzeja T., oraz jego ojciec Armin T. i ciotka Elni W. – po 1/4.

Wśród dokumentów dołączonych do księgi wieczystej znajdują się dwa zaświadczenia z 1949 r. oraz z 1977 r. o przejęciu nieruchomości na cele reformy rolnej na podstawie art. 2 ust. 1 lit. b dekretu z 1944 r. o reformie rolnej, w którym na jej cele przeznaczone były m.in. nieruchomości ziemskie będące własnością Rzeszy Niemieckiej, nie-Polaków i obywateli polskich narodowości niemieckiej. Na podstawie tych zaświadczeń jako właściciel nieruchomości został wpisany Skarb Państwa. Elni W. wyjechała z kraju. Przeciwko Bercie T. i Arminowi T. było prowadzone postępowanie karne na podstawie dekretu z 1946 r. o odpowiedzialności karnej za odstępstwo od narodowości polskiej. Sprawa przeciwko Bercie T. została zakończona zaniechaniem ścigania. Armin T. został uniewinniony.

Rehabilitacja i zwolnienie spod zajęcia

Ten dekret z 1946 r., ustawa z maja 1945 r. o wyłączeniu ze społeczeństwa polskiego wrogich elementów oraz dekret z 1944 r. o środkach zabezpieczających w stosunku do zdrajców Narodu przewidywały przepadek albo konfiskatę majątku osób objętych tymi represjami. Jednakże w ustawie z 1945 r. wprowadzono procedurę rehabilitacyjną (zrehabilitowani automatycznie odzyskiwali mienie), a w art. 13 dekretu z 1946 r. możliwość zwolnienia majątku spod zajęcia, dozoru i zarządu.

W 1959 r. Armin T. uzyskał zwolnienie swojego majątku spod zajęcia. Matka i siostra procedury takiej nie wszczynały. W 1960 r. na wniosek Armina T. sąd nakazał prezydium rady narodowej wydanie mu 1/4 nieruchomości. Orzeczenie to nie zostało wykonane.

Andrzej T. domagał się 4 mln zł odszkodowania za skutki bezprawnego – jak twierdził – pozbawienia swoich spadkodawców własności wskazanej nieruchomości. Przez jej środek dziś przechodzi ulica zabudowana z obu stron. Jej zwrot w naturze nie jest możliwy.

Żadnej szkody nie było

Sąd I instancji przyznał Andrzejowi T. 3,4 mln zł, stosownie do wyceny gruntu przez biegłego (w 2003 r.). Sąd II instancji uchylił ten wyrok i przekazał sprawę do ponownego rozpatrzenia. Tym razem w I instancji oddalono żądanie spadkobiercy. Sąd uznał, że spadkodawcy utracili własność na podstawie art. 2 ust. 1 pkt b dekretu o reformie rolnej, tak więc ich spadkobiercy odszkodowanie się nie należy. Stwierdził też, że skoro dekret nie definiuje nieruchomości ziemskiej, trzeba przyjąć, iż jest nią każda nieruchomość gruntowa. Sąd II instancji z tym się nie zgodził. Na cele reformy mogła przejść bowiem tylko nieruchomość rolna, czyli art. 2 ust. 1 pkt b dekretu nie mógł być podstawą pozbawienia spadkodawców własności.

Nie znalazł jednak podstaw do uwzględnienia żądania Andrzeja T. z przyczyny natury zasadniczej, ponieważ spadkobierca nie poniósł szkody. Udziały bowiem Berty T. i Elni W. w nieruchomości przeszły na własność Skarbu Państwa na podstawie przepisów represyjnych w 1946 r. Tymczasem Armin T. nie utracił swego udziału, a więc o żadnej szkodzie odnoszącej się do niego też mowy być nie może.

Zgodził się z tym Sąd Najwyższy i skargę kasacyjną Andrzeja T. oddalił. – Pozbawienie własności jest co do zasady szkodą – mówiła sędzia Elżbieta Skowrońska-Bocian. Jednakże w tym wypadku sytuacja jest bardziej skomplikowana. Dekrety represyjne przewidywały przepadek i konfiskatę majątku. Do jego odzyskania konieczne było wszczęcie określonej procedury. Ostatecznie uregulował ją art. 13 dekretu z 1946 r. Zadośćuczynił jej tylko Armin T.

– Z orzeczeń sądu z lat 1959 i 1960 wynikało – tłumaczyła sędzia – że jest on nadal współwłaścicielem nieruchomości w 1/4 wraz ze Skarbem Państwa, którego udział w niej wynosił 3/4. To po pierwsze, a po drugie – otwarta jest droga do dalszych działań prawnych, tj. do wystąpienia o zniesienie współwłasności. Wystąpienie takie w latach 60. nie wiązało się ze szczególnym niebezpieczeństwem – mówiła sędzia. To wszystko oznacza, że po stronie spadkobiercy szkoda nie wystąpiła.

Za chybione Sąd Najwyższy uznał też twierdzenia ze skargi kasacyjnej kwestionujące trafność ustaleń sądu II instancji, że nawet gdyby było inaczej, to roszczenia Andrzeja T. dawno już by się przedawniły.

Kiedy Skarb Państwa odpowiada

Zgodnie z generalną zasadą zapisaną w art. 417 kodeksu cywilnego odpowiedzialność za szkodę wyrządzoną przez niezgodne z prawem działanie lub zaniechanie w trakcie wykonywania władzy publicznej ponosi Skarb Państwa lub jednostka samorządu terytorialnego.

Jednakże dla przypisania im odpowiedzialności muszą być spełnione podstawowe przesłanki odpowiedzialności odszkodowawczej – wystąpienie szkody oraz istnienie związku przyczynowego między bezprawnym działaniem lub zaniechaniem a szkodą. Zgodnie bowiem z art. 361 k.c. zobowiązany do odszkodowania ponosi odpowiedzialność tylko za normalne następstwa działania albo zaniechania, z którego szkoda wynikła.

masz pytanie, wyślij e-mail do autorki i.lewandowska@rp.pl

Rzeczpospolita

Rzeczpospolita 03.09.2008 Nie jesteśmy antyrosyjscy
Piotr Semka , Wojciech Lorenz 03-09-2008, ostatnia aktualizacja 03-09-2008 20:02

Lech Kaczyński dla "Rz": To, co się dzieje w Gruzji, narusza nasze interesy. Dlatego postanowiłem reagować zdecydowanie. Polska nie jest w tej sprawie samotna

 

autor zdjęcia: Piotr Nowak

źródło: Fotorzepa

+zobacz więcej

Rz: Czy na poniedziałkowym szczycie reakcja Unii wobec Rosji nie była zbyt słaba?

Lech Kaczyński: Oczywiście, że chcielibyśmy, żeby ten głos był mocniejszy, natomiast to, co udało się uzyskać w istniejącym układzie sił w Europie, to dość dużo. Oczywiście w UE są kraje, dla których przyjęty na szczycie dokument jest skrajnie radykalny. Ale i tak jest wielki postęp w stosunku do tego, co było jeszcze rok temu. Działania Rosji zostały otwarcie potępione. To się wcześniej nie zdarzało. Słyszałem wystąpienie prezydenta Władimira Putina na szczycie NATO, w którym podważał w istocie integralność terytorialną Ukrainy. Wtedy żadnej reakcji ze strony Zachodu nie było.

Po kryzysie w Gruzji kraje tradycyjnie prorosyjskie inaczej już patrzą na Rosję?

Jest pewna rysa w stanowisku tych państw, chociaż nie jest to jeszcze radykalna zmiana. Dlatego uważam, że szczyt zakończył się na czwórkę z minusem, czyli jest to umiarkowany sukces. Nie różnimy się więc z premierem w ocenie wyników szczytu. Jak zawsze zwyciężyła aktywność. Dzięki niej Polska nie była osamotniona. Poparcie znaleźliśmy w państwach bałtyckich, Szwecji, Wielkiej Brytanii. W niektórych sprawach również u pani kanclerz Merkel.

W dzień szczytu szef niemieckiej dyplomacji Frank-Walter Steinmeier wygłosił apel: skończcie wreszcie z tym codziennym podjudzaniem. Te konsekwencje, które w stosunkach z Rosją już mamy, są wystarczająco złe. Czy to rozdwojenie dyplomacji niemieckiej?

O to trzeba zapytać panią kanclerz, ja się nie będę na ten temat wypowiadał. Mogę powiedzieć, że minister Steinmeier nie był aktywny w trakcie spotkań na szczycie. Chociaż trzeba przyznać, że w niektórych sprawach, bo na moją prośbę rozmawiał z nim minister Sikorski, też nie stawiał przeszkód.

Jakich reakcji pan oczekuje, jeśli po wizycie prezydenta Francji w Moskwie 8 września sytuacja się nie zmieni i Rosjanie nie wycofają się z Gruzji?

Mam nadzieję, że sytuacja ulegnie zmianie. Pan prezydent Nicolas Sarkozy jedzie do Moskwy po sukces. Jeżeli uzyska wypełnienie sześciopunktowego planu pokojowego, to sytuacja w znacznym stopniu wróci do stanu sprzed kryzysu. W przeciwnym razie sądzę, że sam pan prezydent Sarkozy zmieni postawę, a dalszy rozwój wypadków będzie bardzo dynamiczny. Trudno jednak ocenić, jak zachowa się Rosja.

Czy, zanim doszło do spotkania z premierem i uzgodnili panowie wspólne stanowisko na szczyt, był pan prezydent zwolennikiem nakładania sankcji na Rosję?

Jestem zwolennikiem tego, co jest możliwe. Nie zamierzałem wyprzedzać samego prezydenta Saakaszwilego, który był bardzo zadowolony z rezultatów szczytu.

Polska ma opinię kraju antyrosyjskiego, a do tej opinii przyczyniają się stanowcze wypowiedzi pana prezydenta. Nie sądzi pan, że zakulisowe mediacje są w polityce skuteczniejsze niż ostry ton?

Polska należy do grupy krajów realistycznych, jeśli chodzi o Rosję, i nie jest jedyna w swoich poglądach. To, co się dzieje w Gruzji, ma bezpośrednie skutki dla Polski, dla jej interesów, dla jej planów związanych z dywersyfikacją energetyczną. Ponieważ narusza to nasze interesy, postanowiłem reagować zdecydowanie. Jeżeli tu nie będzie stanowczej reakcji, Rosja może zacząć realizować swoje groźby, wypowiedziane przez wtedy jeszcze prezydenta Putina w Bukareszcie. Ale to nieprawda, że nie prowadzę działań zakulisowych. Sądzę, że byłem najaktywniejszym członkiem polskiej delegacji na tym szczycie. Muszę też podkreślić, że pomagał mi pan minister Sikorski.

Rosja po raz pierwszy dała do zrozumienia, że może użyć broni energetycznej wobec Zachodu. Dlaczego w Brukseli poświęcono tak mało miejsca kwestii bezpieczeństwa energetycznego?

To, że w ogóle udało się wspomnieć o tej sprawie, uznaję za jeden z naszych sukcesów. Chociaż tę kwestię podnosili także Brytyjczycy. Proszę pamiętać, że założenie wstępne stojącej na czele Unii Francji było takie, że szczyt ma dotyczyć tylko Gruzji. Udało się to przełamać. Zarówno w sprawach energetycznych, jak i jednego, ale bardzo istotnego, zdania w sprawie Ukrainy.

Jakie znaczenie ma to jedno zdanie?

Myślę, że Unia jest na dobrej drodze w sprawie Ukrainy. Zaczynaliśmy od stanu zerowego. Był generalny sprzeciw wobec unijnej przyszłości Ukrainy i olbrzymia rezerwa wobec jej członkostwa w NATO. Dziś mamy w zasadzie poparcie dla tego kraju w NATO i jest pewna akceptacja dla drogi Ukrainy do Unii.

9 września mamy szczyt Ukraina – Unia Europejska i myślę, że tam nastąpi kolejny postęp. Wszystko idzie oczywiście z olbrzymim trudem, a sama sytuacja na Ukrainie wcale tego nie ułatwia.

Przywódcy uznali na szczycie, że polsko-szwedzki plan Partnerstwa Wschodniego może pomóc w udzielaniu pomocy Ukrainie, Gruzji, Mołdawii, Azerbejdżanowi i Armenii. Uda się je przyciągnąć w orbitę Zachodu?

Przede wszystkim oddzieliłbym takie kraje, jak Gruzja, Ukraina i Azerbejdżan, od innych państw regionu. Te trzy mają kluczowe znaczenie. Azerbejdżan mógł być potężnym źródłem gazu i ropy dostarczanych z ominięciem Rosji na Zachód. Prezydent Ilcham Alijew zapewnił mnie, że w grę wchodził także Turkmenistan. To było do zrobienia i przystąpiliśmy do realizacji.

Ten plan w ciągu dwóch lat przybrał już dość konkretną postać. Konflikt w Gruzji poważnie to jednak utrudnił. Dlatego NATO, które jest eksporterem stabilizacji, jest potrzebne Gruzji. Gdyby Tbilisi dostało na kwietniowym szczycie NATO plan MAP, to do tego konfliktu by nie doszło, a w każdym razie byłoby to dużo mniej prawdopodobne. A teraz, jeżeli nastąpiłaby zmiana władz w Gruzji, to sytuacja Azerbejdżanu stałaby się niezwykle trudna. Dlatego też sprawa gruzińska, oprócz jej wymiaru sentymentalnego, jest tak istotna.

Czy Europa może się zdobyć na pełne zaangażowanie, skoro Ameryka zachowała się wobec Gruzji stosunkowo powściągliwie?

Ocena wśród europejskich przywódców jest inna. Uważają, że Ameryka zareagowała bardzo ostro. To bywa nawet uzasadnieniem dla umiarkowanego stanowiska Unii wobec Rosji.

A pan nie uważa, że reakcja USA była za słaba?

To zależy, z jakiej perspektywy ją oceniam. Z pozycji idealnego świata, który chciałbym widzieć, uważam, że powinna być bardziej zdecydowana. Z pozycji świata, który jest realny, uważam, że była wystarczająca.

Traktat lizboński ma usprawnić prowadzenie polityki zagranicznej przez Unię, bo powołuje stanowisko komisarza ds. polityki zagranicznej i przewodniczącego Rady Europejskiej. Czy w sytuacji takiego kryzysu traktat by pomógł?

To jest jeden z najbardziej skomplikowanych problemów. Oczywiście w szybkości oficjalnej reakcji mógłby pomóc, tylko pytanie, jaka to byłaby reakcja. Tutaj kwestia nie leży w traktacie lizbońskim, tylko w postawie najważniejszych państw, a także większej demokratyzacji Europy. Unia, powtarzam to po raz kolejny, jest republiką arystokratyczną.

Obawia się pan prezydent, że traktat będzie dawał największy wpływ na podejmowanie decyzji krajom największym?

Nie, nie obawiam się systemu głosowania. Panowie o dziewięć lat wyprzedzają historię. Traktat lizboński aż do 2017 roku przewiduje taki sam system głosowania, jaki był dotąd. To w ogóle nie o to chodzi. Chodzi o realny układ wpływów. Mimo że teraz obowiązuje nicejski system liczenia głosów, to i tak w wielu sprawach decydują uzgodnienia między Berlinem a Paryżem. Podstawowe znaczenie miałaby więc realna zmiana tej sytuacji, która nie wynika ze zmiany systemu głosowania, tylko ze zmiany postawy poszczególnych państw i specyficznych reguł gry wewnątrz Unii.

Działanie tych reguł widać było na szczycie?

Było widać zmianę atmosfery, bo każdy zaczął od potępienia działań Rosji. A to jest fundamentalna zmiana. Ale mieliśmy też zupełnie inny niż zazwyczaj sposób prowadzenia obrad przez prezydenta Sarkozy'ego. Na ogół jest bardzo dużo spotkań, stanowiska uzgadnia się w kuluarach, pokojach poszczególnych delegacji i w trakcie przerw. Teraz nie było przerwy oprócz jednej, którą z trudem pod koniec udało mi się uzyskać. Wnioskowałem o nią trzy razy. To właśnie wtedy zdobyliśmy poparcie dla Ukrainy.

O czym to świadczy, pana zdaniem?

Prezydent Sarkozy postawił sobie cele i postanowił je zrealizować podczas obrad na sali. Dlatego nie było takich kuluarowych negocjacji, jak choćby w czasie prac nad traktatem lizbońskim. Wcześniejsze szczyty zawsze się przedłużały. Teraz też byłem przekonany, że skończymy późnym wieczorem, a już o godzinie 19 było po wszystkim.

Podobno zaproponował pan prezydent zwołanie odrębnego szczytu poświęconego Gruzji.

Tak, i to się nie udało. Postulowałem, żeby jeszcze przed 15 października, kiedy odbędzie się kolejny szczyt Unii, zorganizować szczyt w sprawie Gruzji. Ale echo tego hasła było bardzo niewielkie. Oznacza to, że dopiero kolejny szczyt Unii zajmie się sprawą Gruzji, a w jakim klimacie się odbędzie, to już zależy od powodzenia misji Sarkozy'ego.

Oskarżenia pod adresem Gruzji, m.in. o użycie bomb kasetowych, nie zmieniły pańskiego spojrzenia na ten konflikt?

Ta wojna nie jest prowadzona w białych rękawiczkach. Z tego trzeba sobie zdawać sprawę, i ja nie mówię, że Gruzini nie popełnili błędów. Natomiast były one w olbrzymim stopniu sprowokowane. Ale wrócimy do tych błędów wtedy, kiedy będzie trzeba.

Miał pan jeszcze nadzieję, że Dmitrij Miedwiediew będzie większym liberałem?

Najpierw musi mieć realną władzę, a później porozmawiamy.

Chociaż to częściowo zasługa mediów, które podgrzewają spór prezydenta z rządem, to czy ta nieustanna walka nie szkodzi polskiej polityce zagranicznej i sprawie Gruzji?

Istnieją pewne różnice poglądów, filozofii w polityce zagranicznej, ale nie będę ich precyzował, bo właśnie nie zamierzam podgrzewać tej atmosfery. Tym bardziej że wynegocjowaliśmy obecność w Polsce tarczy antyrakietowej, a w sprawie Gruzji zajęliśmy jednolite stanowisko. Z mojego punktu widzenia to są duże sukcesy.

rozmawiali Wojciech Lorenz, Piotr Semka

Rzeczpospolita

Rzeczpospolita 03.09.2008 Rząd przyjął ustawę o upamiętnieniu wysiedleń
gaw 03-09-2008, ostatnia aktualizacja 03-09-2008 18:32

Niemiecki rząd przyjął projekt ustawy stanowiącej podstawę prawną do utworzenia w Berlinie centrum, które upamiętni wysiedlenia Niemców po drugiej wojnie światowej.

Przyszła ustawa ma przekształcić Niemieckie Muzeum Historyczne ze spółki z ograniczoną odpowiedzialnością w fundację o tej samej nazwie.

Pod jej auspicjami powstanie niesamodzielna fundacja "Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie", zwana dotąd roboczo Widocznym Znakiem.

Będzie ona kierować przyszłym ośrodkiem dokumentacji i informacji poświęconym przymusowym wysiedleniom Niemców po II wojnie światowej z dawnych terenów wschodnich III Rzeszy.

- Przyjęty dziś projekt ustawy jest wypełnieniem ważnego zadania wyznaczonego w umowie koalicyjnej (między CDU/CSU a SPD). Chcieliśmy w duchu pojednania ustanowić w Berlinie 'widoczny znak' przeciwko ucieczkom i wypędzeniom - oświadczył autor projektu, sekretarz stanu w urzędzie kanclerskim ds. kultury Bernd Neumann.

Rzecznik rządu w Berlinie Ulrich Wilhelm powiedział na konferencji prasowej, że na środowym posiedzeniu rząd nie zajmował się kwestią składu personalnego władz przyszłej fundacji "Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie".

Jak poinformował, do kuratorium wejdzie 12 osób: przedstawiciele Bundestagu, rządu, Kościołów ewangelickiego i katolickiego, Centralnej Rady Żydów, a także Związku Wypędzonych (BdV).

Związek ma nominować trzech członków. "Będzie to jego autonomiczna decyzja" - powiedział Wilhelm, pytany o ewentualny udział we władzach fundacji szefowej BdV Eriki Steinbach.

Według Wilhelma dopiero po uchwaleniu ustawy powołującej Widoczny Znak przez parlament - co prawdopodobnie nastąpi jesienią - rozstrzygane będą kwestie personalne.

- Projekt ustawy o ustanowieniu w Berlinie centrum poświęconego przymusowym wysiedleniom gwarantuje, że przyszła placówka będzie niezależna od rozmaitych wpływów - powiedziała posłanka SPD Angelica Schwall-Dueren.

- Sama jestem członkinią rady fundacji Domu Historii Niemiec w Bonn. Wyrażamy swoje opinie, porady, ale nigdy nie zdarzyło się, by ktoś próbował perswadować coś pracującym tam naukowcom. To pluralistyczne gremium - powiedziała posłanka SPD.

Udziałowi Steinbach we władzach przyszłego ośrodka sprzeciwia się współrządząca Niemcami socjaldemokracja SPD oraz Polska.

- Nasze stanowisko jest jasne: nie życzymy sobie tej pani (Eriki Steinbach) w kuratorium fundacji. Jeśli nasze zdanie nie zostanie wzięte pod uwagę, odbije się to negatywnie na stosunkach polsko-niemieckich - powiedział rozmówca zbliżony do kancelarii polskiego premiera.

Tymczasem BdV już wiosną przyjął uchwałę, w której wyraża wolę, by to Steinbach reprezentowała organizację we władzach fundacji.

Wilhelm zapewniał, że celem powstania berlińskiej placówki "nie jest próba nowej interpretacji historii". Dodał, że polski rząd był wyczerpująco informowany o toczących się pracach i przyszłej strukturze ośrodka.

Rzecznik odrzucił także spekulacje mediów, jakoby kanclerz Angela Merkel - nie chcąc ryzykować pogorszenia stosunków z Polską oraz kryzysu w koalicji z SPD - miała przekonywać Erikę Steinbach do dobrowolnej rezygnacji z zasiadania w kuratorium fundacji. Dziennik "Sueddeutsche Zeitung" pisał niedawno, iż w zamian Steinbach mogłaby otrzymać stanowisko sekretarza stanu bądź zostać odznaczona Federalnym Krzyżem Zasługi.

Koncepcję dotyczącą ośrodka dokumentacji i informacji o powojennych przymusowych wysiedleniach niemiecki rząd przyjął już w wiosną tego roku. W lutym polski rząd uznał, że tzw. Widoczny Znak jest projektem wyłącznie niemieckim, i wykluczył udział strony polskiej w pracach nad utworzeniem placówki.

Ośrodek będzie miał siedzibę w budynku Deutschlandhaus niedaleko Placu Poczdamskiego w Berlinie. Trzonem stałej ekspozycji mają być wysiedlenia Niemców. Jednak obejmie ona także historię innych przymusowych wysiedleń i ucieczek narodów w Europie XX wieku.

W tym roku na prace związane z powołaniem fundacji "Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie" przeznaczono w budżecie 1,2 miliona euro. Do 2011 roku rocznie na cel ten przeznaczane będzie 2,5 miliona euro.

PAP

 

Rzeczpospolita 04.09.2008 CSU chce Steinbach we władzach fundacji wypędzeń
jeż 04-09-2008, ostatnia aktualizacja 04-09-2008 14:22

Bawarska chadecja CSU opowiada się za wejściem szefowej Związku Wypędzonych Eriki Steinbach do władz przyszłej fundacji "Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie", poświęconej przymusowym wysiedleniom Niemców

Steinbach: nie było rozmów o władzach Widocznego Znaku
- Trudno wyobrazić sobie Centrum przeciwko Wypędzeniom bez znaczącego współdziałania Związku Wypędzonych jako centralnej organizacji zrzeszającej niemieckie ofiary wypędzeń - powiedział poseł CSU Stephan Meyer.

Jego zdaniem jest zrozumiałe, że to Związek Wypędzonych (BdV) samodzielnie zdecyduje, kto będzie go reprezentował w fundacji.

- BdV i Steinbach miały decydujący udział w tym, że ośrodek upamiętniający wypędzenia w ogóle powstanie - ocenił Meyer. Dodał, że do szefowa Związku Wypędzonych w 2000 roku wprowadziła do dyskusji politycznej koncepcję Centrum przeciwko Wypędzeniom.

W środę niemiecki rząd przyjął projekt ustawy o utworzeniu fundacji "Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie", która będzie sprawować pieczę nad przyszłym berlińskim ośrodkiem dokumentacji i informacji o powojennych wysiedleniach Niemców.

Krytyczna wobec ewentualnego udziału Eriki Steinbach we władzach fundacji jest Polska oraz współrządząca w Niemczech SPD. BdV ma mieć trzech przedstawicieli w kuratorium fundacji.

Erika Steinbach i jej związek wzbudza kontrowersje w Polsce i także w Niemczech. Związkowi przeciwko Wypędzeniom zarzuca się m. in. nazistowską przeszłość. Według dziennika "Der Spiegel" wielu z poprzednich członków zarządu związku było w czasie wojny związanych z systemem hitlerowskim.

Na przykład Hans Kruger, pierwszy prezydent związku, w czasie okupacji Polski był sędzią w Chojnicach, gdzie wydał 5 wyroków śmierci za błahe przewinienia. Steinbach odmówiła rozliczenia z przeszłością swojej organizacji argumentując, że nie ma na to pieniędzy.

PAP

-------------------------------

Rzeczpospolita 04.09.2008 CSU chce Steinbach we władzach fundacji wypędzeń
jeż 04-09-2008, ostatnia aktualizacja 04-09-2008 14:22

Bawarska chadecja CSU opowiada się za wejściem szefowej Związku Wypędzonych Eriki Steinbach do władz przyszłej fundacji "Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie", poświęconej przymusowym wysiedleniom Niemców

- Trudno wyobrazić sobie Centrum przeciwko Wypędzeniom bez znaczącego współdziałania Związku Wypędzonych jako centralnej organizacji zrzeszającej niemieckie ofiary wypędzeń - powiedział poseł CSU Stephan Meyer.

Jego zdaniem jest zrozumiałe, że to Związek Wypędzonych (BdV) samodzielnie zdecyduje, kto będzie go reprezentował w fundacji.

- BdV i Steinbach miały decydujący udział w tym, że ośrodek upamiętniający wypędzenia w ogóle powstanie - ocenił Meyer. Dodał, że do szefowa Związku Wypędzonych w 2000 roku wprowadziła do dyskusji politycznej koncepcję Centrum przeciwko Wypędzeniom.

W środę niemiecki rząd przyjął projekt ustawy o utworzeniu fundacji "Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie", która będzie sprawować pieczę nad przyszłym berlińskim ośrodkiem dokumentacji i informacji o powojennych wysiedleniach Niemców.

Krytyczna wobec ewentualnego udziału Eriki Steinbach we władzach fundacji jest Polska oraz współrządząca w Niemczech SPD. BdV ma mieć trzech przedstawicieli w kuratorium fundacji.

Erika Steinbach i jej związek wzbudza kontrowersje w Polsce i także w Niemczech. Związkowi przeciwko Wypędzeniom zarzuca się m. in. nazistowską przeszłość. Według dziennika "Der Spiegel" wielu z poprzednich członków zarządu związku było w czasie wojny związanych z systemem hitlerowskim.

Na przykład Hans Kruger, pierwszy prezydent związku, w czasie okupacji Polski był sędzią w Chojnicach, gdzie wydał 5 wyroków śmierci za błahe przewinienia. Steinbach odmówiła rozliczenia z przeszłością swojej organizacji argumentując, że nie ma na to pieniędzy.

PAP

Rzeczpospolita 04.09.2008 Centrum wysiedleń o krok bliżej
Marcin Szymaniak 04-09-2008, ostatnia aktualizacja 04-09-2008 02:09

Niemiecki rząd przyjął projekt ustawy, dzięki której powstanie centrum upamiętniające powojenne wysiedlenia Niemców. Warszawa ostrzega Berlin przed powołaniem do władz centrum Eriki Steinbach

Powstanie centrum zostało przewidziane w umowie koalicyjnej między CDU/CSU a SPD. Ośrodek poświęcony Niemcom wysiedlonym po II wojnie światowej z dawnych terenów III Rzeszy będzie miał siedzibę niedaleko placu Poczdamskiego w Berlinie.

Jak podkreślił rzecznik rządu Niemiec Ulrich Wilhelm, ministrowie nie zajmowali się wczoraj kwestią składu władz fundacji “Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie”, która ma sprawować pieczę nad ośrodkiem. Związek Wypędzonych (BdV) zamierza wydelegować tam m.in. Erikę Steinbach. – Będzie to jego autonomiczna decyzja – powiedział Wilhelm pytany o udział kontrowersyjnej szefowej BdV.

Jej udziałowi sprzeciwiają się współrządzący Niemcami socjaldemokraci oraz Polacy.

– Nie ma zgody na uczestnictwo pani Steinbach. Jeżeli wejdzie ona do władz fundacji, będzie to negatywnie rzutowało na całość stosunków polsko-niemieckich – powiedział “Rz” wiceszef Sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych Robert Tyszkiewicz (PO).

Choć głównym tematem ekspozycji w centrum będą wysiedlenia Niemców, obejmie ona także historię innych wysiedleń w XX wieku.

– Polscy historycy mogliby współpracować z centrum, tak by były tam dokumentowane również wypędzenia Polaków. Jest jednak warunek: we władzach nie może być osób takich jak szefowa BdV – podkreśla Tyszkiewicz.

Marek Cichocki, politolog z Centrum Europejskiego Natolin, uważa, że strona polska niewiele może już zrobić w sprawie centrum. – Na początku roku polski rząd zrezygnował ze zgłaszania obiekcji dotyczących ośrodka, co nie było właściwą decyzją. Teraz pozostało nam tylko przyglądać się, co robią Niemcy – mówi “Rz”. Jego zdaniem strona polska nie powinna stwarzać wrażenia, że głównym zastrzeżeniem Warszawy jest udział Steinbach. – Przesłania to bowiem najważniejszy problem: treść tego projektu. Nie powinniśmy byli dopuścić do przedstawienia XX wieku jako przede wszystkim wieku wypędzeń. To jest po prostu “historyczna manipulacja” – podkreśla Cichocki.

Masz pytanie, wyślij e-mail do autora: m.szymaniak@rp.pl

Rzeczpospolita

Rzeczpospolita 07.09.2008 Erika Steinbach nie do ruszenia
Piotr Semka 07-09-2008, ostatnia aktualizacja 07-09-2008 19:36

Erika Steinbach postawiła sprawę jasno: tylko Związek Wypędzonych – i nikt inny – zadecyduje, kto będzie jego przedstawicielem we władzach "Widocznego znaku", instytucji mającej upamiętnić Niemców wysiedlonych po II wojnie światowej.

To kategoryczne stwierdzenie padło z ust osoby, która w sobotę na dorocznym zjeździe ziomkostw ogłosiła, iż po wojnie w Europie Środkowej i Wschodniej istniał system niewolnictwa, w ramach którego Niemcy cierpieli pod władzą Polaków i Czechów.

Wypowiedź pani Steinbach jest kolejną groźną próbą relatywizowania historii i sugerowania, że niemiecka III Rzesza owszem, zbudowała system pracy niewolniczej, ale po wojnie Niemcom odpłacono równie zbrodniczą monetą.

Czy takie wypowiedzi wywołają jakąś reakcję CDU, rodzimej partii Eriki Steinbach? Gdy w lutym bieżącego roku gabinet Donalda Tuska wycofał zdecydowany sprzeciw (prezentowany przez rząd Jarosława Kaczyńskiego) wobec "Widocznego znaku", wydawało się, że strona niemiecka postara się odsunąć Erikę Steinbach od projektu. Tak przynajmniej wynikało z zakulisowych rozmów. "Gazeta Wyborcza" podawała nawet, że taką obietnicę miał złożyć Władysławowi Bartoszewskiemu sekretarz stanu w urzędzie kanclerskim Bernd Neumann. Dziś nic nie wskazuje, by kanclerz Angela Merkel umiała odsunąć ambitną panią Steinbach na boczny tor.

Problem w tym, że być może sami niemieccy chadecy nie zauważają możliwych negatywnych konsekwencji takiej interpretacji historii, jakiej próbkę dała w sobotę szefowa ziomkostw. Jeśli jednak niezgrabne próby ograniczenia roli pani Steinbach tłumaczone są wyłącznie "polską drażliwością", to nic dziwnego, że szefowa Związku Wypędzonych z łatwością takie podchody omija i dalej walczy o wpływ na "Widoczny znak".

I co na to polski rząd?

Skomentuj na blog.rp.pl/semka

Rzeczpospolita

Steinbach: Niemcy też byli niewolnikami
nat 06-09-2008, ostatnia aktualizacja 06-09-2008 18:28

- Dziś już wiemy, że miliony Niemców było zmuszanych przed wypędzeniem do pracy przymusowej - nie tylko dla Związku Radzieckiego, ale także dla Polski, Czechosłowacji i Jugosławii. Europa Środkowo-Wschodnia była przez wiele lat po wojnie gigantycznym obszarem niewolniczym - mówiła dziś szefowa Związku Wypędzonych Erika Steinbach

 

źródło: AFP

Erika Steinbach przemawiała dziś na otwarciu dorocznego święta niemieckich ziomkostw - "Dnia Stron Ojczystych" w Berlinie.

+zobacz więcej

Arcybiskup Zollitsch broni prawa Niemców do Widocznego Znaku
- Niemiecki Związek Wypędzonych podejmie niezależną decyzję o tym, kto będzie go reprezentował we władzach centrum upamiętniającego powojenne wysiedlenia - powiedziała Steinbach. W środę niemiecki rząd przyjął projekt ustawy powołującej fundację "Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie", który ma nadzorować centrum do spraw wysiedleń Niemców. Steinbach nie kryła zadowolenia z tej decyzji i wyraziła swoje podziękowania.

- W tej sprawie jest od początku zgodność zarówno z kanclerz Angelą Merkel, jak i z sekretarzem stanu Berndem Neumannem. Stanowisko kanclerz - przedstawione zarówno wobec mnie, jak i całego prezydium BdV - było jasne: mamy oczywiste prawo podjąć tę decyzję w sposób autonomiczny. Doniesienia, z których wynika co innego, nie są trafne - podkreśliła szefowa Związku Wypędzonych.

Steinbach nawiązała w ten sposób do spekulacji prasy o tym, że szefowa niemieckiego rządu Angela Merkel w obawie przed pogorszeniem stosunków z Polską oraz socjaldemokracją SPD, miała ją nakłaniać do rezygnacji z zasiadania we władzach przyszłej fundacji.

PAP

Rzeczpospolita 07.09.2008 Steinbach: Niemcy też byli niewolnikami
nat 06-09-2008, ostatnia aktualizacja 06-09-2008 18:28

- Dziś już wiemy, że miliony Niemców było zmuszanych przed wypędzeniem do pracy przymusowej - nie tylko dla Związku Radzieckiego, ale także dla Polski, Czechosłowacji i Jugosławii. Europa Środkowo-Wschodnia była przez wiele lat po wojnie gigantycznym obszarem niewolniczym - mówiła dziś szefowa Związku Wypędzonych Erika Steinbach

 

źródło: AFP

Erika Steinbach przemawiała dziś na otwarciu dorocznego święta niemieckich ziomkostw - "Dnia Stron Ojczystych" w Berlinie.

+zobacz więcej

Rzeczpospolita 07.09.2008 Arcybiskup Zollitsch broni prawa Niemców do Widocznego Znaku
- Niemiecki Związek Wypędzonych podejmie niezależną decyzję o tym, kto będzie go reprezentował we władzach centrum upamiętniającego powojenne wysiedlenia - powiedziała Steinbach. W środę niemiecki rząd przyjął projekt ustawy powołującej fundację "Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie", który ma nadzorować centrum do spraw wysiedleń Niemców. Steinbach nie kryła zadowolenia z tej decyzji i wyraziła swoje podziękowania.

- W tej sprawie jest od początku zgodność zarówno z kanclerz Angelą Merkel, jak i z sekretarzem stanu Berndem Neumannem. Stanowisko kanclerz - przedstawione zarówno wobec mnie, jak i całego prezydium BdV - było jasne: mamy oczywiste prawo podjąć tę decyzję w sposób autonomiczny. Doniesienia, z których wynika co innego, nie są trafne - podkreśliła szefowa Związku Wypędzonych.

Steinbach nawiązała w ten sposób do spekulacji prasy o tym, że szefowa niemieckiego rządu Angela Merkel w obawie przed pogorszeniem stosunków z Polską oraz socjaldemokracją SPD, miała ją nakłaniać do rezygnacji z zasiadania we władzach przyszłej fundacji.

PAP

 

 

Rzeczpospolita 05.09.2008  Steinbach: nie było rozmów o władzach Widocznego Znaku
jeż 05-09-2008, ostatnia aktualizacja 05-09-2008 15:18

Szefowa Związku Wypędzonych Erika Steinbach zdementowała doniesienia, jakoby otoczenie niemieckiej kanclerz Angeli Merkel przekonywało ją do dobrowolnej rezygnacji z udziału we władzach centrum poświęconego wysiedleniom Niemców

 

źródło: AFP

Kanclerz Niemiec Angela Merkel

+zobacz więcej

CSU chce Steinbach we władzach fundacji wypędzeń
- Nie było najmniejszej próby zaoferowania mi czegokolwiek - powiedziała Steinbach, cytowana w piątek przez portal "Spiegel Online". Dodała, że jest bardzo zdziwiona doniesieniami na ten temat.

Jest to odpowiedź na wczorajszą deklarację CSU, bawarskiego koalicjanta CDU, w której ugrupowanie to wyraziło poparcie dla uczestnictwa Steinbach w zarządzie rządowej fundacji nadzorującej powstawanie Centrum Wypędzeń.

Według Steinbach, po uchwaleniu przez Bundestag ustawy powołującej fundację "Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie" BdV podejmie niezależną decyzję w sprawie nominowania swoich przedstawicieli do rady fundacji.

Według niedawnych informacji dziennika "Sueddeutsche Zeitung", kanclerz Merkel - obawiając się o relacje z Polską i współrządzącą w Niemczech SPD - rozważa zaproponowanie Steinbach stanowiska sekretarza stanu bądź odznaczenie jej Federalnym Krzyżem Zasługi w zamian za rezygnację z udziału we władzach fundacji.

PAP

           

  Nasz Dziennik 05.09.2008 Gmina będzie interweniowała w sprawie polakożercy

Władze gminy Kętrzyn wystąpią z prośbą o interwencję do wojewody warmińsko-mazurskiego w sprawie pomników w Wilczym Szańcu ku czci wrogiego Polakom Clausa von Stauffenberga i niemieckiego "ruchu oporu" przeciwko narodowemu socjalizmowi. Powstały one po akceptacji właściciela tego terenu, jakim są Lasy Państwowe.

"Władze gminy nie wyrażały zgody ani też nie wyrażały opinii na temat tablic umieszczonych w Wilczym Szańcu" - stwierdzają w swoim piśmie wójt gminy Kętrzyn Sławomir Jarosik i przewodniczący rady gminy Andrzej Sienkiewicz. W protokołach posiedzeń rady gminy jest jedynie zapis o przedstawieniu przez ówczesnego wójta gminy informacji o odsłonięciu tablicy pamiątkowej w 1992 roku. Wyjaśniają, że odsłonięcie tablic odbyło się w "obecności przedstawicieli władz państwowych i kościelnych, co rozumiano jako akceptację dla treści umieszczonych na tablicach w Gierłoży". Pytani, czy gmina podejmie jakąś interwencję w sprawie tablic, co do treści których zgłaszają poważne wątpliwości historycy, przedstawiciele gminy zaznaczają, że rada gminy nie posiada w tym względzie żadnych kompetencji. Deklarują jednak w związku z zaistniałymi "wątpliwościami" wystąpienie do wojewody warmińsko-mazurskiego o zajęcie się sprawą, zwłaszcza że właścicielem tej nieruchomości jest Skarb Państwa w zarządzie Lasów Państwowych.
Jak poinformował nas nadleśniczy Leszek Zieliński z Nadleśnictwa Srokowo, pod które podlega teren Gierłoży, dzierżawcy Wilczego Szańca uzyskali akceptację w 2004 r. dla postawienia głazu z tablicą o "ruchu oporu". Szczegółowych informacji nadleśnictwo miało nam udzielić pisemnie, ale odpowiedzi dotychczas nie otrzymaliśmy.
Napisy upamiętniające rzekomy "ruch oporu", w domyśle oczywiście niemiecki, przeciwko nazizmowi i ku czci polakożercy Clausa von Stauffenberga, który dokonał nieudanego zamachu na Adolfa Hitlera, ogląda co roku 200 tys. turystów, czytając inskrypcje, które mówią: "W tym miejscu stał barak, w którym 20 lipca 1944 roku Claus Schenk hrabia von Stauffenberg dokonał zamachu na Adolfa Hitlera. Zarówno on, jak i wielu innych, którzy stawiali opór dyktaturze hitlerowskiej, zapłaciło za to życiem" oraz "Dla upamiętnienia ruchu oporu przeciwko narodowemu socjalizmowi", otrzymują swoistą, zmitologizowaną lekcję historii. Historycy nie mają wątpliwości: treść inskrypcji nie jest prawdziwa. To klasyczny przykład tworzenia mitologii historycznej. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że tablice o takiej treści w Wilczym Szańcu zamontowano z inicjatywy strony niemieckiej. Sprawie zamierza się także przyjrzeć Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa oraz Instytut Pamięci Narodowej, którego przedstawiciel również zapowiedział interwencję u wojewody warmińsko-mazurskiego.
Zenon Baranowski

 


 

Tygodnik WPROST Krzysztof Rak, Mariusz Muszyński Katastrofa berlińska
Czerwiec Numer: 25/2008 (1330)

Proniemieckie lobby w Warszawie zdominowało polsko-niemiecki dialog

Dyplomacja uśmiechu to polityka na niby. Dlatego w”dniu wizyty Angeli Merkel w”Polsce można powiedzieć jedno – próby zmiany kursu w”stosunkach z”Niemcami podjęte po wyborach 2007 r. się nie powiodły. Preferowanie powierzchownych konceptów wizerunkowych zamiast robienia rzeczywistej polityki doprowadziło tylko do utwardzenia stanowiska Berlina.


--------------------------------------------------------------------------------

Granica klientyzmu

Koalicja PO-PSL nie pozostawiła suchej nitki na polityce zagranicznej swoich poprzedników. Zarzuciła im, że w ”sposób mało dyplomatyczny odnosili się do zachodnich sąsiadów, mówili wprost o”problemach, zbyt śmiało stawiali żądania i”odwoływali się bezpośrednio do opinii publicznej. A”wystarczy przecież tylko więcej dialogu, uśmiechu i”zaufania do partnera, by problemy w”stosunkach z”Niemcami rozwiązały się same.

Diagnoza, że polska polityka zagraniczna lat 2005-2007 zeszła na manowce, jest fałszywa. Mimo potknięć trudno odmówić dyplomacji tamtego okresu inicjatywy i” konsekwencji. Potrafiła ona zdefiniować swój podstawowy cel – wykorzystanie członkostwa w”Unii Europejskiej do wzmocnienia państwa. Skonkretyzowała też strategię jego osiągania, odchodząc od wcześniejszego klientyzmu. Przyczyny takich zmian były oczywiste. Najważniejsza z” nich to osiągnięcie przez Polskę członkostwa w”UE. Wtedy znikł z”naszych ust uniżony uśmiech petenta, cierpliwie pukającego do drzwi najbardziej elitarnego polityczno-gospodarczego klubu na świecie. Wcześniej to nam narzucano reguły gry, a”od maja 2004 r. zaczęliśmy je współkształtować.

Zmiana musiała znaleźć swoją naturalną manifestację także w stosunkach z Berlinem. Tu konsekwencją suwerennej polityki zagranicznej Polski był konflikt interesów z Niemcami. Warszawa od początku lat 90. stawiała sobie za cel bycie liderem w regionie, co stało w sprzeczności z jednym z podstawowych priorytetów niemieckiej polityki zagranicznej. Berlin traktuje Europę Środko-Wschodnią, w tym również Polskę, jako strefę własnych wpływów. Dopóki polskie ambicje miały wyłącznie werbalny charakter, przymykał oko, ale gdy po roku 2005 Warszawa przyjęła podmiotowy kurs, dał odpór. I konflikt stał się oczywistością.

Mit nabzdyczonej panny

Wizyta kanclerz RFN w”Polsce to doskonały moment do oceny skutków zmian w”relacjach dwustronnych, zaproponowanych po wyborach 2007 r. Można je podsumować jednym zdaniem – mało satysfakcjonujące. Dziś scenariusz rozwoju relacji dwustronnych pisze Berlin. Warszawa, zamiast budować samodzielny potencjał geopolityczny, trwoni energię na pojedyncze pomysły bez praktycznych konsekwencji. Długofalową pracę zastępuje dyplomacją obliczoną na medialny spektakl. Wszystko zgodnie z”doktryną, którą ponad 10 lat temu zdefiniował obecny sekretarz stanu w”kancelarii premiera Władysław Bartoszewski. Określił on Polskę jako brzydką i”biedną pannę na wydaniu, która – jeśli chce znaleźć męża – powinna być sympatyczna i”uśmiechnięta, a”nie nabzdyczona. Zresztą tą zasadą kierował się stojąc, i”to dwukrotnie, na czele polskiej polityki zagranicznej, nie odnotowując w”niej żadnych sukcesów poza osobistymi (granty i”nagrody).

Ta linia jest dziś promowana przez sprawnie działające nad Wisłą proniemieckie lobby. Zdominowało ono dialog dwustronny i czyni wszystko, aby w dyskursie nie mówić o realnych interesach. Jego skuteczności dowodzi najnowszy skandal – wyproszenie z polsko-niemieckiej konferencji medialnej Bronisława Wildsteina, którego poglądy to lobby uważa za niesłuszne.

Most polsko-niemieckiego partnerstwa i pojednania okazuje się zwodzony. Berlin nie ma zamiaru hamować swych egoistycznych apetytów i nawet tego nie ukrywa. Dziś problemem nie jest już wyłącznie kontynuacja budowy gazociągu bałtyckiego, dzięki któremu Niemcy i Rosja zmonopolizują europejski rynek gazu. Berlin brnie w antypolski kurs we wszystkich obszarach naszych stosunków. Na poziomie UE nadal blokuje generalny dostęp do swego rynku pracy dla Polaków, i to wbrew opinii własnych ekspertów. Równolegle kontynuuje politykę drenażu polskiego rynku z wysoko wykwalifikowanych specjalistów (oferty pracy dla informatyków). Zgłosił też Jenę – jako kontrkandydata dla Wrocławia – na siedzibę Europejskiego Instytutu Technicznego, a po przegranej zaczął wspierać Budapeszt. Wreszcie to kanclerz Merkel była matką idei zablokowania procedury przyjmowania Ukrainy do NATO, co jest polskim żywotnym interesem. Nawet Polsko-Niemiecka Fundacja Nauki, której powstanie zapowiedziały ministerstwa nauki obu krajów, to przykład, jak egoizm może zepsuć bardzo interesującą ideę. W organach powołanej instytucji strona polska ma nie tylko mniej głosów niż RFN, ale mniej niż trzeci partner – kraj związkowy Brandenburgia. Nie będzie więc w stanie wpływać na kierunki działania fundacji.

Porażka z historią

Totalną klęską w”polityce wobec zachodniego sąsiada jest dialog historyczny. W”Berlinie kwitnie współpraca rządu niemieckiego i”Eriki Steinbach – powstaje „widoczny znak wypędzeń". Niemieckiej delegacji udało się na to uzyskać milczącą zgodę polskiego pełnomocnika Władysława Bartoszewskiego. A ”jednocześnie polskie ofiary nazizmu, skarżące do berlińskiego sądu niemiecką fundację Pamięć, Odpowiedzialność i”Przyszłość o”defraudację 6 mln euro, zostały przez nowych decydentów pozostawione ze swym problemem.

Także ostatnia nadaktywność Merkel w ”sferze wojennej pamięci nie jest wcale sukcesem Polski. To świadoma praca Niemiec nad redefinicją przeszłości – nowa taktyka, w”którą dajemy się wmanewrować. Punktem wyjścia obecnej polityki historycznej Berlina jest zmiana podejścia do II wojny światowej. Miejsce tabu zajęła akceptacja. Przecież konflikty zbrojne były, są i”będą elementem relacji międzynarodowych. Fakt wywołania wojny przez Niemcy sam zatrze się w”pamięci narodów pod patyną nowych światowych wyzwań. Berlin musi jedynie zadbać o”eliminację z”publicznego dyskursu najbardziej wstydliwych jej elementów – zbrodni ludobójstwa. Dlatego Merkel chętnie rozmawia o”rekonstrukcji Westerplatte czy budowie muzeum wojny i”pokoju w”Gdańsku. Eksponując działania zbrojne, wyciera z”pamięci publicznej te dla Niemiec wizerunkowo szkodliwe.

Jak na pół roku „nowego otwarcia” sukcesów jest sporo. Szkoda, że nie polskich. Ale skąd mają one być, kiedy w dialogu dwustronnym nasza dyplomacja zajmuje się propagandą sukcesu. Oddaje natomiast Niemcom pole i inicjatywę. W polityce takie zachowanie to przejaw słabości. Nie dziwmy się więc, że Berlin utwardza swe stanowisko. Wizyta Merkel w Polsce to kolejna szansa, by Warszawa rozpoczęła męską rozmowę na temat tego, co dzieli oba narody. Jednak – jak podaje prasa – agenda rozmów nie zawiera istotnych z punktu widzenia Polski zagadnień dwustronnych. Dlaczego? 

 

Nasz Dziennik 06.09.2008 Wyróżniali się szczególnym okrucieństwem Dr Mieczysław Ryba, historyk KUL, członek Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej: SS Galizien to jednostka powołana przez Niemców, aczkolwiek przy takiej usilnej współpracy, a nawet staraniach o to nacjonalistów ukraińskich.

Pamiętajmy, że jeśli weźmiemy pod uwagę formacje wojskowe, Niemcy starali się podchodzić z rezerwą do tworzenia silnych jednostek militarnych pośród różnych grup narodowościowych. Duży sceptycyzm wykazywali w stosunku do Rosjan, którzy na początku wojny z Sowietami masowo chcieli uczestniczyć w wojnie przeciwko Stalinowi. Natomiast w tym przypadku chodzi o rok 1943, a więc czas, kiedy doszło już do dużych klęsk na froncie wschodnim i Niemcy starają się tego typu formacje tworzyć. Jeśli przyjrzymy się ideologii nacjonalistów ukraińskich, nie odbiegała ona, co do pewnych takich zasadniczych przesłanek, aż tak znacząco od tego, co ujawniało się chociażby u hitlerowców. Oczywiście inny był podmiot ich rozważań, bo dla nich głównym celem było budowanie wielkiej Ukrainy, a nie Niemiec, ale jeśli weźmiemy pod uwagę stosunek do innych narodów, to rzeczywiście mamy tutaj do czynienia ze skrajną agresją. SS Galizien walczyła na froncie od 1944 r., ale trzeba też pamiętać, że przypisywane jej są różne zbrodnie. Spośród takich najbardziej głośnych jest kwestia mordu i spalenia wsi Huta Pieniacka. Jest to rzecz o tyle z polskiego punktu widzenia istotna, że także mówi się o tym, iż niektórzy żołnierze z SS Galizien uczestniczyli w tłumieniu Powstania Warszawskiego, a w świadomości powszechnej są lub byli oni odbierani jako szczególnie okrutni.
not. JAC

  Nasz Dziennk 06.09.2008 Przygotowujemy polskim bohaterom godny pochówek Z Andrzejem Przewoźnikiem, sekretarzem Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, rozmawia Marta Ziarnik

Czy odnalezienie kolejnych grobów koło Kobrynia jest następstwem rozpoczętej pod koniec sierpnia drugiej tury badań?
- Tak i już dziś mogę powiedzieć, że będą podejmowane prace przy kolejnych grobach. Zlokalizowaliśmy już następne miejsca pochówku polskich żołnierzy.

Znalezienie tych nowych miejsc ma związek z udzieloną przez stronę białoruską pomocą?
- Prowadzimy cały czas badania i poszukiwania wspólnie z Białorusinami. Mamy w ekipie przedstawicieli z Ministerstwa Obrony Białorusi i sprawdzamy punkt po punkcie wszystkie relacje i informacje, jakie dostajemy. Jeżeli są miejsca, gdzie występują szczątki, natychmiast podejmujemy ekshumację. Jest jeszcze kilka miejsc, w których wiemy, że powinny znajdować się ciała żołnierzy polskich. Poza tym jeszcze przez ponad tydzień będą prowadzone badania. W sobotę, 13 września, planujemy urządzić uroczysty pochówek szczątków przy kościele katolickim w Kobryniu.

Skąd dowiedzieli się Państwo o nowych miejscach pochówku polskich żołnierzy? Są to informacje pochodzące od strony białoruskiej?
- Mamy informacje, które w oparciu o dokumenty i relacje gromadziliśmy przez lata, i mamy informacje, które zebraliśmy we współpracy z Białorusinami w wyniku rozmów i wywiadów z tamtejszą ludnością. Część informacji przekazała nam także strona białoruska, a my je w tej chwili tylko wspólnie weryfikujemy.

Dlaczego to odkrycie jest tak ważne dla dalszej współpracy ze stroną białoruską?
- Ważne jest przede wszystkim dlatego, że jest to pierwsza tak duża grupa grobów polskich żołnierzy, którzy zginęli w walce z Niemcami i Sowietami we wrześniu 1939 roku, jaką udało się zlokalizować. Po raz pierwszy od wielu lat możemy wspólnie podejmować działania, żeby odnaleźć groby i ekshumować szczątki. Mam także nadzieję, że w tamtym miejscu powstanie cmentarz. Jest to część dużego programu odszukiwania mogił Polaków, którzy zginęli w 1939 roku. Chodzi tu o żołnierzy, którzy zginęli w walkach lub też zostali zamordowani po 17 września 1939 r. na Kresach Wschodnich RP. To najdobitniej przemawia za tym, że jest to rzecz ważna. Dodatkowo już w tej chwili zgłaszają się rodziny, które dowiadują się o bliskich poległych w tym rejonie. Dzięki temu identyfikujemy już bardzo konkretne osoby.

Ile ciał polskich żołnierzy udało się dotychczas odnaleźć?
- W tej chwili odnaleźliśmy około 60 szczątków ludzkich, natomiast relacje mówią o około 300. Moim zdaniem, będzie ich trochę mniej. Jednak niezależnie od tego, ile ich będzie, każde odnalezione po tylu latach szczątki będą mogły wreszcie spocząć w poświęconych grobach.

Czy w Kobryniu na pewno powstanie cmentarz dla polskich żołnierzy?
- Teraz już wiemy, że powstanie. Mamy już nawet wydzielone miejsce pod ten cmentarz. W poniedziałek jadę do Brześcia na rozmowy w tej sprawie. I tak jak już powiedziałem, 13 września urządzimy uroczystość złożenia znalezionych szczątków w miejscu, gdzie będzie cmentarz. Weźmie w niej udział ks. bp Tadeusz Płoski, biskup polowy Wojska Polskiego.

Z czyjej inicjatywy powstanie ta nekropolia?
- Jest to oczywiście inicjatywa władz RP. Ministerstwo Obrony Republiki Białorusi pomaga nam, gdyż jest to nasz partner, z którym współpracujemy. Specjaliści wojskowi z Białorusi wspierają nas, żeby te szczątki odnaleźć, zebrać i skomasować oraz wydzielić teren pod cmentarz. To bardzo konkretna pomoc.

W jaki sposób pomaga jeszcze strona białoruska?
- Jest to codzienna współpraca. Pracuje cała grupa specjalistów i żołnierzy białoruskich, którzy fizycznie i merytorycznie pomagają nam przy pracach poszukiwawczych.

Dlaczego wcześniej Białoruś tak niechętnie podejmowała współpracę z Polską?
- To bardzo skomplikowany problem i nie ma możliwości celnego ujęcia go w kilku zdaniach. Cieszę się, że po tylu latach doszło do współpracy i że przynosi ona wymierne efekty. Dla współpracy polsko-białoruskiej to niezwykle ważne, ale przede wszystkim dla rodzin ofiar wojny, które dopiero teraz, po 70 latach, mogą dowiedzieć się o miejscu spoczynku swoich bliskich. Mało tego - z reakcji rodzin wiem, że wiele osób już nawet zwątpiło w to, iż będzie to kiedyś możliwe, i nagle okazuje się, że odnajdujemy szczątki ich bliskich.

Jaką jeszcze wartość historyczną ma to odkrycie z ostatnich kilku dni?
- Przede wszystkim taką, że przywracamy pamięć o żołnierzach, o których bardzo często dzisiaj zapominamy lub nic nie wiemy. Znamy przebieg kampanii wrześniowej na terenie Polski w obecnych granicach. Natomiast bardzo mało wiemy, a w zasadzie nie mamy świadomości tego, co się działo po 17 września na kresach wschodniej Rzeczypospolitej, kiedy weszli Sowieci. Nie wiemy, że ci żołnierze musieli się zmierzyć najpierw z jednym wrogiem - Niemcami, a później z drugim - Sowietami, a bardzo często mieli jeszcze przeciwko sobie ludność miejscową, która występowała zbrojnie przeciwko oddziałom polskim.

Czy fakt, iż rząd białoruski podjął ze stroną polską współpracę, może być także oznaką, że zgodzi się udostępnić Polsce tzw. białoruską listę katyńską, która zawiera listę pomordowanych przez NKWD oraz miejsce ich pochówku?
- Z naszymi partnerami z Ministerstwa Obrony RB rozmawiamy również na temat przedsięwzięć o charakterze archiwalno-badawczym. Mają one na celu poszukiwanie ofiar wojny. Obecnie tylko tyle mogę powiedzieć. Wierzę, że wkrótce będzie widać efekty naszej pracy.

Dziękuję za rozmowę.

 

  Nasz Dziennik 06.09.2008 Honory dla Steinbach W Berlinie odbywa się obecnie coroczne spotkanie organizowane przez Szefową Związku Wypędzonych (BdV) Erikę Steinbach. W dzisiejszych obchodach "Dnia Stron Ojczystych" ("Tag der Heimat") swój udział zapowiedzieli m.in. przewodniczący Konferencji Biskupów Niemieckich ks. abp Robert Zollitsch i federalny minister spraw wewnętrznych Wolfgang Schauble.

Co roku w obchodach tych biorą udział zaproszeni goście ze świata polityki i nauki. Spotkania te mają przypominać rzekome niemieckie wypędzenia z "ojczyzny", czyli z terenów Polski. Z założenia "Dzień Stron Ojczystych" ma także wskazywać na istnienie problemu tzw. wypędzeń i oddziaływać na politykę niemiecką. W zeszłym roku na obchodach był obecny przewodniczący Parlamentu Europejskiego Hans-Gert Poettering. Tegoroczne spotkanie odbywa się pod hasłem "Przypominać i rozumieć". Obecnie najważniejszym gościem zjazdu "wypędzonych" ma być przewodniczący Konferencji Biskupów Niemieckich ks. abp Robert Zollitsch. Swój udział zapowiedzieli także inni prominentni niemieccy politycy.
Tymczasem Erika Steinbach zaprzeczyła ostatnim doniesieniom, jakoby kanclerz Niemiec Angela Merkel i jej otoczenie rozmawiały z nią na temat obsadzania stanowisk we władzach tzw. widocznego znaku. Z informacji wynika, że Merkel usiłowała przekonać szefową BdV do dobrowolnego zrzeczenia się stanowiska we władzach Fundacji "Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie".
MBZ

 

Nasz Dziennik 07.09.2008 Niemcy usiłują obarczyć Polaków winą za zbrodnie dokonane przez komunistyczny reżim na terenie Polski, za którego wprowadzenie spółodpowiedzialność ponosiły władze w Berlinie

Bezczelność Steinbach sięgnęła zenitu

- Miliony wypędzonych musiały, przed ich wypędzeniem, świadczyć pracę przymusową - oświadczyła szefowa BdV Erika Steinbach w trakcie dorocznych obchodów Dnia Stron Ojczystych. Dodała, że po zakończeniu II wojny światowej Europa Środkowa, Wschodnia i Południowa przez wiele lat była dla Niemców "gigantycznym regionem niewolnictwa". Z pełną premedytacją i tradycyjnie w sposób fałszywy oskarżyła tym samym Polaków nie tylko o tzw. wypędzenia, ale także przymuszanie Niemców do niewolniczej pracy. Wypowiedź szefowej BdV spotkała się z milczącym poparciem niemieckich polityków, z kanclerz Angelą Merkel na czele. Rzecznik polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych Piotr Paszkowski w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" nie był w stanie powiedzieć, czy polskie MSZ w jakikolwiek sposób zareaguje na kolejne kalumnie Steinbach wobec Narodu Polskiego.

Znana z prowadzenia intensywnej kampanii niemieckiego rewizjonizmu Erika Steinbach wyraziła również pogląd, że odwet i zemsta na Niemcach nie były ograniczone jedynie do Polski i Czech, obejmując, jej zdaniem, całą Europę Środkowowschodnią i Południową. - Tylko w Jugosławii życie straciła co trzecia osoba pochodzenia niemieckiego - stwierdziła w wygłoszonym przemówieniu. Wbrew deklaracjom o niemiecko-polskiej przyjaźni rząd w Berlinie nie tylko że nie odcina się od głoszonych przez Steinbach rewizjonistycznych teorii nowej historii II wojny światowej, ale z wielkim sentymentem mówi o jej zaangażowaniu w rządowe projekty dotyczące przesiedleń, wpisując się w narzuconą przez nią fałszywą wizję dziejów.
W rozmowie z "Naszym Dziennikiem" historyk, politolog i socjolog mieszkający w Niemczech, a zarazem pracownik polskiego Instytutu Pamięci Narodowej dr hab. Bogdan Musiał przypomniał, że obozy pracy, o których mówi Erika Steinbach, zostały zorganizowane po wojnie przez narzucone z zewnątrz, m.in. za sprawą Niemców, komunistyczne władze, nie zaś przez Polaków, którzy przecież w największej liczbie padali ich ofiarami. - Niemcy po przesiedleniu mogli rozpocząć normalne życie, Naród Polski - nie - skonstatował Bogdan Musiał. Dodał, że Polska powinna zacząć prowadzić własną politykę historyczną, która - w przeciwieństwie do forsowanej przez Niemcy, opierałaby się na faktach. - To jest pewna konsekwencja odwracania historii, którą Niemcy czynią od dawna - ocenił w rozmowie z nami dr Mieczysław Ryba, historyk z KUL.

Obecny na obchodach Dnia Stron Ojczystych niemiecki minister spraw wewnętrznych Wolfgang Schaeuble podkreślił w wygłoszonym przemówieniu, że dzięki zaangażowaniu Eriki Steinbach "projekt [fundacji Centrum przeciwko Wypędzeniom] jest bliższy celu", jakim jest odpowiednie upamiętnienie ucieczek i wysiedleń jako części niemieckiej historii i tożsamości. W sposób przewrotny podkreślił przy tym, że rząd federalny realizuje projekt ośrodka upamiętniającego wypędzenia zarówno "w dialogu ze środowiskiem wypędzonych, jak i krajami sąsiedzkimi".
Jednocześnie Erika Steinbach zapowiedziała, że Niemiecki Związek Wypędzonych w sposób samodzielny i niezależny podejmie decyzję o tym, kto będzie go reprezentował we władzach centrum upamiętniającego powojenne przesiedlenia Niemców. - W tej sprawie jest od początku zgodność zarówno z kanclerz Angelą Merkel, jak i sekretarzem stanu Berndem Neumannem. Stanowisko kanclerz, przedstawione zarówno wobec mnie, jak i całego prezydium BdV, było jasne: mamy oczywiste prawo podjąć tę decyzję w sposób autonomiczny - stwierdziła szefowa BdV. Podkreśliła, że celem związku jest powstanie "pełnego i prawdziwego obrazu historii Niemiec i Europy".
Wszystko wskazuje na to, że wbrew oficjalnym zapewnieniom Angela Merkel zdecydowanie popiera działania swojej partyjnej koleżanki i w najbliższym czasie nie należy się spodziewać gotowości Niemców do autentycznego, merytorycznego dialogu. Wręcz przeciwnie - może się okazać, że za sprawą braku kompetentnych i rzetelnych kadr historycznych w Polsce oraz uczciwej polityki historycznej polskiego rządu po jakimś czasie zaczniemy uczyć się z nowych, unijnych podręczników, że to Polacy rozpętali II wojnę światową.
Anna Wiejak

Nasz Dziennik 07.09.2008 Niemcy usiłują obarczyć Polaków winą za zbrodnie dokonane przez komunistyczny reżim na terenie Polski, za którego wprowadzenie spółodpowiedzialność ponosiły władze w Berlinie
Bezczelność Steinbach sięgnęła zenitu

 

- Miliony wypędzonych musiały, przed ich wypędzeniem, świadczyć pracę przymusową - oświadczyła szefowa BdV Erika Steinbach w trakcie dorocznych obchodów Dnia Stron Ojczystych. Dodała, że po zakończeniu II wojny światowej Europa Środkowa, Wschodnia i Południowa przez wiele lat była dla Niemców "gigantycznym regionem niewolnictwa". Z pełną premedytacją i tradycyjnie w sposób fałszywy oskarżyła tym samym Polaków nie tylko o tzw. wypędzenia, ale także przymuszanie Niemców do niewolniczej pracy. Wypowiedź szefowej BdV spotkała się z milczącym poparciem niemieckich polityków, z kanclerz Angelą Merkel na czele. Rzecznik polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych Piotr Paszkowski w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" nie był w stanie powiedzieć, czy polskie MSZ w jakikolwiek sposób zareaguje na kolejne kalumnie Steinbach wobec Narodu Polskiego.

 

Znana z prowadzenia intensywnej kampanii niemieckiego rewizjonizmu Erika Steinbach wyraziła również pogląd, że odwet i zemsta na Niemcach nie były ograniczone jedynie do Polski i Czech, obejmując, jej zdaniem, całą Europę Środkowowschodnią i Południową. - Tylko w Jugosławii życie straciła co trzecia osoba pochodzenia niemieckiego - stwierdziła w wygłoszonym przemówieniu. Wbrew deklaracjom o niemiecko-polskiej przyjaźni rząd w Berlinie nie tylko że nie odcina się od głoszonych przez Steinbach rewizjonistycznych teorii nowej historii II wojny światowej, ale z wielkim sentymentem mówi o jej zaangażowaniu w rządowe projekty dotyczące przesiedleń, wpisując się w narzuconą przez nią fałszywą wizję dziejów.

W rozmowie z "Naszym Dziennikiem" historyk, politolog i socjolog mieszkający w Niemczech, a zarazem pracownik polskiego Instytutu Pamięci Narodowej dr hab. Bogdan Musiał przypomniał, że obozy pracy, o których mówi Erika Steinbach, zostały zorganizowane po wojnie przez narzucone z zewnątrz, m.in. za sprawą Niemców, komunistyczne władze, nie zaś przez Polaków, którzy przecież w największej liczbie padali ich ofiarami. - Niemcy po przesiedleniu mogli rozpocząć normalne życie, Naród Polski - nie - skonstatował Bogdan Musiał. Dodał, że Polska powinna zacząć prowadzić własną politykę historyczną, która - w przeciwieństwie do forsowanej przez Niemcy, opierałaby się na faktach. - To jest pewna konsekwencja odwracania historii, którą Niemcy czynią od dawna - ocenił w rozmowie z nami dr Mieczysław Ryba, historyk z KUL.

Obecny na obchodach Dnia Stron Ojczystych niemiecki minister spraw wewnętrznych Wolfgang Schaeuble podkreślił w wygłoszonym przemówieniu, że dzięki zaangażowaniu Eriki Steinbach "projekt [fundacji Centrum przeciwko Wypędzeniom] jest bliższy celu", jakim jest odpowiednie upamiętnienie ucieczek i wysiedleń jako części niemieckiej historii i tożsamości. W sposób przewrotny podkreślił przy tym, że rząd federalny realizuje projekt ośrodka upamiętniającego wypędzenia zarówno "w dialogu ze środowiskiem wypędzonych, jak i krajami sąsiedzkimi".

Jednocześnie Erika Steinbach zapowiedziała, że Niemiecki Związek Wypędzonych w sposób samodzielny i niezależny podejmie decyzję o tym, kto będzie go reprezentował we władzach centrum upamiętniającego powojenne przesiedlenia Niemców. - W tej sprawie jest od początku zgodność zarówno z kanclerz Angelą Merkel, jak i sekretarzem stanu Berndem Neumannem. Stanowisko kanclerz, przedstawione zarówno wobec mnie, jak i całego prezydium BdV, było jasne: mamy oczywiste prawo podjąć tę decyzję w sposób autonomiczny - stwierdziła szefowa BdV. Podkreśliła, że celem związku jest powstanie "pełnego i prawdziwego obrazu historii Niemiec i Europy".

Wszystko wskazuje na to, że wbrew oficjalnym zapewnieniom Angela Merkel zdecydowanie popiera działania swojej partyjnej koleżanki i w najbliższym czasie nie należy się spodziewać gotowości Niemców do autentycznego, merytorycznego dialogu. Wręcz przeciwnie - może się okazać, że za sprawą braku kompetentnych i rzetelnych kadr historycznych w Polsce oraz uczciwej polityki historycznej polskiego rządu po jakimś czasie zaczniemy uczyć się z nowych, unijnych podręczników, że to Polacy rozpętali II wojnę światową.

Anna Wiejak

-------------------------------

Nasz Dziennik 07.09.2008 Trwa wojna historyczna Doktor Mieczysław Ryba, historyk, wykładowca KUL i WSKSiM w Toruniu
To jest pewna konsekwencja odwracania historii, którą Niemcy czynią od dawna. Pamiętajmy, że pani Erika Steinbach jest w tej chwili znaczącą postacią w CDU. Jest wpisana w kontekst budowy centrum przeciwko wypędzeniom, fundacji "Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie" - mieści się we wszystkich projektach rządowych, które dotyczą rewizji historii ? propos tzw. wypędzonych. Tego typu tezy to ni mniej, ni więcej tylko próba budowania pewnej nowej świadomości, nowej podstawy historyczno-politycznej dla nowych Niemiec, które mają przewodzić współczesnej Europie. Pamiętajmy, że II wojna światowa stanowi istotny odnośnik budowania polityki historycznej, nie tylko zresztą dla Niemców. To czyni Izrael. To czyni od jakiegoś czasu Rosja, zafałszowując pewne fakty. Niemcy również konsekwentnie dążą do fałszowania niewygodnych dla siebie faktów. Na tym tle niezwykle istotne jest to, jak Polska powinna zareagować, a mianowicie - dowartościować to, co czyni Instytut Pamięci Narodowej w aspekcie upamiętnienia polskich ofiar. Widzimy, że skala kłamstwa i skala tego, co zwiemy rewizjonizmem historycznym, nie tylko sięga granic absurdu, ale zaczyna być po prostu groźna, groźna nie tylko od strony ściśle historycznej, ale i politycznej.

 

Niemcy oficjalnie nie popierają Eriki Steinbach, ale też nie pozbawiają jej możliwości działania. Jest to konsekwencja działania obliczona na lat kilkanaście albo kilkadziesiąt po to, ażeby odbudować czy też zbudować pewną mitologię historyczną. Rzecz jasna na jednostkowych przykładach da się pokazać wszystko, w tym także uznać narody środkowoeuropejskie jako zbrodnicze, a Niemców pewnie jako nosicieli cywilizacji, gdyż taki jest najwyraźniej cel szefowej BdV. Tak właśnie, co należy podkreślić, ideologia nazistowska mówiła w okresie wojny.

Wszystko można zakłamać, natomiast tutaj nie chodzi o to, czy ktoś popiera oficjalnie Steinbach. Jeśli ktoś się od niej oficjalnie nie odcina, albo inaczej - jeżeli nie uniemożliwia jej tego typu działań na płaszczyźnie instytucjonalnej - pamiętajmy, że rząd Niemiec ma takie możliwości - to znaczy, że popiera jej działalność. Rząd polski i władze polskie powinny bardzo mocno na to reagować, i to nie tylko na arenie międzynarodowej, ale przede wszystkim wewnątrz kraju. Zauważmy, że rewizji historycznych dokonuje się w momencie, gdy coraz mniej jest ludzi pamiętających wojnę. A więc Gross stara się tutaj oskarżyć Polaków o ludobójstwo, Niemcy natomiast ukazuje jako naród prześladowany. To jest absurd zupełny, że naród, który tworzył obozy pracy i obozy zagłady, oskarża Polaków i narody środkowoeuropejskie o przymuszanie do pracy w obozach. To jest nie tylko kuriozalne, ale po prostu bezczelne. Powinno przede wszystkim dać do myślenia, gdzie my jesteśmy, w jakim otoczeniu żyjemy i do czego to wszystko zmierza i w tym sensie mobilizować polską opinię publiczną, uświadamiać Polaków. Jednocześnie należy reagować na zewnątrz pewnymi konkretnymi badaniami historycznymi, które mogą pokazać absurdalność tego typu tez. Po prostu odbywa się regularna wojna historyczna na płaszczyźnie polityki historycznej. Głównym zaś jej motywem jest kłamstwo w odniesieniu do tego, kto był ofiarą, a kto był zbrodniarzem w czasie II wojny światowej.

not. AW

-------------------------------

Nasz Dziennik 07.09.2008Polska polityka historyczna jest antynarodowa Z historykiem, politologiem i socjologiem dr. hab. Bogdanem Musiałem, pracownikiem Instytutu Pamięci Narodowej, rozmawia Anna Wiejak
Jak Pan się odniesie do zarzutów wysuwanych przez Erikę Steinbach, jakoby Polacy budowali obozy pracy dla Niemców. Przecież Polacy ich nie tworzyli.

- Rzeczywiście, obozy pracy dla Niemców były, tyle że nie organizowali ich Polacy, ale UB, czyli władze komunistyczne - wszystkie obozy pracy podlegały Urzędowi Bezpieczeństwa. Faktycznie, Niemcy byli w nich zmuszani do pracy, ale głównymi ofiarami byli Polacy, którzy w tych obozach stanowili większość. Pytanie, jaka była tego skala i w jaki sposób UB przyszło do Polski. Polacy, dyskutując o tym, bardzo źle się bronią. Zaprzeczają tym faktom, zamiast argumentować, że za wprowadzenie w Polsce rządów komunistycznych odpowiedzialność ponoszą m.in. Niemcy. Decyzja o narzuceniu Polsce komunistycznych władz nie była decyzją polską, była nie tylko niepolska, ale antynarodowa. Wracając zaś do obozów pracy, to z chwilą, kiedy Niemców wywieziono, zostali w nich tylko Polacy.

 

Czyli Niemcy uważają się za ofiary procesu, który de facto ich ocalił?

- Tak. Poznałem Erikę Steinbach osobiście w 2004 roku, opowiedziała mi o swoich traumatycznych przeżyciach w baraku dla wypędzonych (ona była uciekinierką). Powiedziałem jej wtedy, że po przesiedleniu Niemcy mogli prowadzić normalne życie i rozwijać się, a ja w latach osiemdziesiątych przez tych samych ludzi byłem nadal prześladowany (byłem w kopalni "Wujek"). Jakim prawem ona się ode mnie domaga, żebym odpowiadał za zbrodnie komunistów?! Przepraszam, ja sam jestem ofiarą. Cały polski Naród jest ofiarą tych samych ludzi i tego samego systemu, ale tego pani Steinbach najwyraźniej nie rozumie. Ona nie zna polskiej historii i sądzi, że w 1945 roku Polska była państwem niezależnym, rządzonym przez Polaków, a przecież tak nie było. Warto podkreślić, że liczby niemieckich ofiar są często zawyżane.

Tak samo Katyń. Mówi się, że Sowieci wymordowali polskich oficerów, ale nikt nie zada pytania, w jaki sposób polscy oficerowie dostali się w łapy Sowietów. Kto ich wydał. Niemcy ponoszą za to co najmniej współodpowiedzialność, podobnie zresztą jak za wprowadzenie w Polsce systemu komunistycznego. Trudno zatem, żeby Polacy czuli się winni za zbrodnie ubecji.

 

W miarę upływu czasu i rozwoju tej propagandy nawet w szkołach będą uczyli o "tych dobrych" Niemcach, którzy byli "gnębieni przez tych złych Polaków", a o przyjaźni niemiecko-sowieckiej czasów wojny nikt nie będzie pamiętał.

- Właśnie. To jest problem, o którym mówię już od dawna. Mówiłem to również pani Erice Steinbach i niemieckim przesiedleńcom, opowiadałem, w jaki sposób Polska została "wyzwolona". Nawet wygłosiłem referat, ale, jak wnoszę, pozostał on bez echa. Tymczasem mamy badaczy, jak Włodzimierz Borodziej, którzy mówią coś zupełnie innego. Opublikowany polsko-niemiecki podręcznik jest tego świetnym przykładem. To jest pewien styl polityki historycznej, który jest z sukcesem wprowadzony w Niemczech i Polska powinna prowadzić własną politykę historyczną.

Można odnieść wrażenie, że Polska nie ma żadnej polityki historycznej, skoro tak często powiela się te rewizjonistyczne hasła, z wielkimi honorami przyjmuje się Jana T. Grossa i nie dopuszcza do jakiejkolwiek jego krytyki. Na dodatek tępi się wszystko, co ma związek z patriotyzmem.

- Ja bym nie powiedział, że w Polsce nie ma polityki historycznej. Ona jest, ale negatywna, ta, która została zapoczątkowana jeszcze w latach 80. i którą promuje środowisko "Gazety Wyborczej". Polską tragedią jest to, że stawia się pomniki fałszywym autorytetom, tymczasem te prawdziwe po prostu się niszczy. Przykładem może być Lech Wałęsa, z którego w sposób sztuczny, z przyczyn politycznych czyni się bohatera. Owszem, w Polsce jest jakaś polityka historyczna, z tym że jest ona antypolska. Ona twierdzi, że zwalcza "polski nacjonalizm". W Polsce, podobnie zresztą jak wszędzie, są - że się tak wyrażę - "świry", ale są oni wyszukiwani po to, by później w ten sposób szufladkować każdego o patriotycznym nastawieniu i deprecjonować patriotyzm jako wartość.

Czy widzi Pan możliwość zmiany obecnego stanu rzeczy?

- Jedyną szansą jest praca od podstaw. Jak bowiem można prowadzić politykę historyczną, jeżeli w Polsce nie ma kadr naukowych z prawdziwego zdarzenia. Jeżeli Andrzej Garlicki do dzisiaj funkcjonuje w życiu naukowym, to możemy zapomnieć o jakiejś prawdziwej polityce historycznej, w której moglibyśmy sobie pozwolić na dyskusję merytoryczną w krajach zachodnich. Po prostu nie mamy takich ludzi. Weźmy chociażby Włodzimierza Borodzieja, który do dziś głosi postkomunistyczne fałszerstwa. Polacy muszą zacząć od siebie, muszą zrobić w Polsce porządek. Są komunistyczni i postkomunistyczni historycy, którzy blokują normalny rozwój badań, którzy blokują rozliczenie się z komunistyczną przeszłością. Musimy wyeksponować fakty historyczne, a obalić mity. Dotychczas jednak wszystkich, którzy usiłują prowadzić rzeczywiście merytoryczną dyskusję, wyzywa się od oszołomów, niepoprawnych itd. Nadal obowiązuje wizja historii Adama Michnika czy Włodzimierza Cimoszewicza i to jest największa tragedia. Dopóki nie będzie kompetentnych i rzetelnych kadr naukowych i dziennikarskich, to w Polsce nic się nie zmieni.

 

Dziękuję za rozmowę.

Dr hab. Bogdan Musiał - pracownik Biura Edukacji Publicznej IPN. W 1985 r. z przyczyn politycznych zmuszony do ucieczki z kraju. Pracował w niemieckich archiwach, w tym w centralnym archiwum w Ludwigsburgu, a także w archiwach w Moskwie i Waszyngtonie, Mińsku i Kijowie. Obecnie mieszka w Polsce i w Niemczech. Specjalista w dziedzinie historii stosunków w trójkącie ZSRS -Niemcy - Polska.

 

Wprost „Dał nam przykład Niemiec” Numer: 32/2008 (1337) Autor: Krzysztof Rak, Mariusz Muszyński
Dziewiętnaście lat wolności nie wystarczyło, by wyprodukować epopeję o Dywizjonie 303, pancernych gen. Maczka czy komandosach Sosabowskiego.

O Austriakach mówi się, że są mistrzami public relations. Udało im się wmówić światu, że Hitler był Niemcem, a Mozart Austriakiem. Niemcy od kilku lat z powodzeniem usiłują naśladować swoich sąsiadów. Polityka budowania czy raczej odbudowania niemieckiej tożsamości z polskiego punktu widzenia stanowi przykład godny naśladowania. Polska bowiem na własne życzenie przegrywa wojnę o pamięć historyczną. Jeden chlubny wyjątek, jakim jest Muzeum Powstania Warszawskiego, wiosny nie czyni. Warto się zastanowić, jak doszło do tego, że dziś w Izraelu Niemcy, sprawcy Holocaustu, cieszą się większą sympatią niż Polacy.


--------------------------------------------------------------------------------

Zaułek Springera

Dwa lata temu, kiedy na zaproszenie organizacji Knowing Israel byłem m.in. w Tel Awiwie i Jerozolimie, jednym z punktów programu była rozmowa z przedstawicielami największych izraelskich gazet, m.in. „Jerusalem Post" i „Haaretz”. Było to krótko po wizycie Lecha Kaczyńskiego, bardzo zresztą pozytywnie ocenianej przez tamtejsze media. Jakież było moje zdumienie, kiedy izraelscy publicyści stwierdzili, że ich głównymi sojusznikami są obecnie USA i Niemcy. Dlaczego tak jest? Po prostu niemiecka dyplomacja, nie tylko ta oficjalna, w minionych latach wykonała gigantyczną pracę, by zmienić obraz swojego kraju.

Początek dał Axel Springer. Każdy z niemieckich dziennikarzy tego olbrzymiego koncernu wydającego bulwarówkę „Bild" i opiniotwórczy „Welt”, podpisując umowę o pracę, deklaruje na piśmie, że będzie występował przeciwko antysemityzmowi oraz popierał Państwo Izrael. Nic dziwnego, że imię Axela Springera po jego śmierci otrzymał zaułek w Jerozolimie. Nawiasem mówiąc, polscy dziennikarze pracujący dla Springera takiej deklaracji nie podpisują.

Choć ambasada RP staje na głowie, by zmienić obraz Polski w Izraelu, skromne środki nawet nie pozwalają myśleć o konkurencji z Niemcami. Nasi zachodni sąsiedzi nie tylko mają dużo większą placówkę dyplomatyczną, prowadzą też public diplomacy, czyli promocję kraju kierowaną do środowisk opiniotwórczych za pośrednictwem wielu organizacji. Są tu obecne niemieckie Goethe-Institut, przedstawicielstwa fundacji politycznych, liczne programy fundacji prywatnych. Wszystko to przynosi efekty, i to przerastające najśmielsze oczekiwania. 7 lipca 2001 r. argentyński dyrygent po raz pierwszy w historii Państwa Izrael odważył się zagrać z orkiestrą utwór Richarda Wagnera, ulubionego kompozytora Adolfa Hitlera. Choć nie obyło się bez protestów, nie da się ukryć, że padło jedno z ostatnich tabu.

Choć każde izraelskie dziecko wie, że Holocaust był dziełem Niemców, to jednak spora część tamtejszych elit kupiła socjotechniczną sztuczkę i coraz częściej sprawców największej traumy w dziejach narodu żydowskiego nie identyfikuje się narodowo, ale nazywa ich nazistami. Niestety, nie dotyczy to „polskich antysemitów". Polska bitwę o pamięć, również tę żydowską, przegrywa na własne życzenie. Jest coś symptomatycznego w tym, że muzeum Historii Żydów Polskich powstanie najprawdopodobniej przed Muzeum Historii Polski. Samo Muzeum Powstania Warszawskiego to za mało, by uświadomić światu, że w Warszawie były dwa powstania. Polska ma też ten problem, że zgadza się nieświadomie na wyłączenie polskich Żydów z polskiej wspólnoty wielonarodowej. Oczywiste jest, że nikt nie protestuje, kiedy się mówi o milionach żydowskich ofiar. Problemem jest natomiast, że nikt nie uświadamia światu, iż Holocaust to kaźń przede wszystkim milionów polskich obywateli, z których wielu nazwało się Polakami wyznania mojżeszowego, a byli wśród nich także chrześcijanie. Trudno tej rasowej segregacji ofiar nie uznać za swego rodzaju triumf nazizmu.

Polska współodpowiedzialność za wojnę

Jeśli przeciętnych Niemców gryzie sumienie za II wojnę światową, to jest to uczucie dość selektywne. Wstydzą się mordu na Żydach, jednak są przekonani, że tak naprawdę ludobójstwo zaczęło się od napaści na Związek Sowiecki. Jeśli komuś jeszcze przyznają status ofiary, to nawet nie narodom ZSRR, a tylko Rosjanom. Przypomnijmy, że wystawa o zbrodniach Wehrmachtu zaczynała się właśnie od 22 czerwca 1941 r. Przy tym nie jest tak, że niemieccy historycy nie mają pojęcia, co robili ich żołnierze w Polsce w 1939 r. Dobrze oddaje to tytuł książki Jochena Böhlera „Auftakt zum Vernichtungskrieg. Die Wehrmacht in Polen 1939" (Przygrywka do wojny na wyniszczenie. Wehrmacht w Polsce 1939). Książka wydana w prestiżowej Czarnej Serii wydawnictwa Fischer cieszy się jednak znacznie mniejszą popularnością niż „Pożoga” Jörga Friedricha opowiadająca o bombardowaniu Drezna przez Brytyjczyków czy dziełko emerytowanego generała Bundeswehry Gerda Schultze-

-Rhonhofa twierdzącego, że Polska ponosi współodpowiedzialność za wybuch II wojny światowej. Nikt, oczywiście, nie odmawia Niemcom prawa do kształtowania swojej polityki historycznej, choć dla Polaków bywa to bolesne. A już wspólna wizja historii Polaków i Niemców w XX wieku jest mało prawdopodobna. Dlatego zapewne pomysł polsko-niemieckiego podręcznika pozostanie w sferze ogólników.

Niemcy doskonale potrafią zadbać o to, by kształtować obraz wojny nie tylko przez pryzmat ludobójstwa. Symptomatyczne jest to, że niemiecki przemysł filmowy w ostatnich latach największe pieniądze zainwestował w przedstawienie okresu – jak nazwał to „Der Spiegel" w cyklu artykułów – „kiedy wojna przyszła do Niemiec”. Nasi zachodni sąsiedzi nie przyjmują do wiadomości, że rządy nazistów były dla przeciętnego Niemca największym okresem prosperity – najpierw rabunkiem Żydów, potem już prawie całej Europy. Elity niemieckie znają wprawdzie doskonałą książkę Götza Aly’ego „Państwo Hitlera”, stawiającą tezę, że Führer kupił Niemców w sensie dosłownym, jednak to nie spory historyków kształtują poglądy przeciętnego Niemca na temat historii. A po takich dziełach jak „Upadek”, „Ucieczka” czy „Gustloff” Niemcy mają prawo poczuć się członkami klubu ofiar II wojny światowej.

Kloss kontra Stauffenberg

Nie ma się co łudzić: wkrótce niemiecka kinematografia zajmie się tematem powojennych wysiedleń. Pierwszy sygnał już jest. Film „Kobieta w Berlinie", opowiadający o gwałtach czerwonoarmistów na Niemkach, jest już na ukończeniu. Następnym krokiem musi być wzruszająca i tragiczna opowieść o Niemcach opuszczających dolnośląski czy mazurski Heimat. Niemcy mają prawo do swojej, również artystycznej wizji historii. Problem w tym, że po polskiej stronie towarzyszy temu prawie całkowita bierność. Jeden „Katyń” to niewiele w porównaniu z niemiecką produkcją historyczną. Niestety, ostatnia produkcja TVP, „Twierdza szyfrów” według Wołoszańskiego, to niewiele więcej niż historical fiction, z której możemy się dowiedzieć takich bzdur, jak ta, że Himmler miał walczyć przeciwko Polakom w Freikorpsach na Śląsku.

Jest coś zawstydzającego, a nawet żenującego w tym, że dla kolejnego pokolenia przykładami produkcji historycznych są „Czterej pancerni i pies" oraz „Stawka większa niż życie”. Polacy nie potrafią swoją historią zainteresować Amerykanów, którzy mają przecież największy wpływ na globalne rozumienie historii. W najbliższym czasie to nie polscy lotnicy z bitwy o Anglię, ale Claus von Stauffenberg grany przez Toma Cruise’a stanie się bohaterem masowej wyobraźni. Nie ma się co łudzić, nieudolny spiskowiec, marzący do ostatnich chwil o świętych Niemcach, niebawem awansuje niemal do roli alianta, który przyczynił się do upadku Hitlera bardziej niż AK i całe Polskie Państwo Podziemne. Z pewnością scenarzystów z Hollywood nie będzie interesowała prawda historyczna. Dość przypomnieć, że negatywnym bohaterem historii o Enigmie w wykonaniu filmowców z Wielkiej Brytanii i USA był Polak. Z filmu o Stauffenbergu nie dowiemy się zapewne, że bohaterski pułkownik obyczaje miał w istocie pruskie. Potrafił wpaść w szał, widząc w przedpokoju buty nieustawione w pary. Nie dowiemy się, dlaczego nie towarzyszyły mu wątpliwości podczas kampanii w Polsce, kiedy był świadkiem pierwszej zbrodni II wojny, którą było zbombardowanie bezbronnego Wielunia.

Dziewiętnaście lat wolności w Polsce nie wystarczyło,by wyprodukować epopeję o Dywizjonie 303, pancernych generała Maczka, komandosach Sosabowskiego czy zdobywcach Monte Cassino. A prawdziwe losy naszych żołnierzy walczących na zachodzie są sto razy bardziej interesujące niż zmyślona historia czterech pancernych i psa. Opowieść o misiu przygarniętym przez polskich żołnierzy, który w czasie bitwy o Monte Cassino nosił pociski artyleryjskie, jest lepsza niż wszystkie odcinki Klossa.

Pamięć historyczna jest krótka. Dobrze pokazały to obchody rocznicy zakończenia II wojny światowej, kiedy Aleksander Kwaśniewski zgodził się na zajęcie pośledniejszego miejsca niż kanclerz Niemiec. Precedencja na tej uroczystości była taka, jakby w istocie świętowano rocznicę paktu Ribbentrop-Mołotow albo układu monachijskiego. Ale polska dyplomacja nie znalazła dość odwagi, by przeciw temu protestować. Prezydenturę Lecha Kaczyńskiego można krytykować, jednak trudno sobie wyobrazić, by przystał na takie poniżenie. W Polsce doszyliśmy do takiego stanu, że gdyby obecny prezydent sprzeciwił się podobnemu traktowaniu, niektóre krajowe media przedstawiłyby to jako przejaw małostkowości. Najbliższą okazją do spektakularnej porażki polskiej polityki historycznej będą przyszłoroczne obchody 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej oraz 20. rocznicy upadku komunizmu. Może warto przy tej okazji na jedno z głównych miejsc obchodów obok Westerplatte wybrać polską Guernicę, czyli Wieluń. Choćby po to, by przypomnieć, że w istocie II wojna światowa nie zaczęła się od starcia „rycerskiego" Wehrmachtu, lecz od zbrodni wojennej, którą było bombardowanie cywilnego celu. Może warto też przypomnieć o obecności w tym miejscu Stauffenberga. Nie od rzeczy byłoby zaprosić na taką uroczystość obok innych przywódców kanclerz Niemiec.

Nie mniej ważną rocznicą jest 20-lecie upadku systemu komunistycznego. Polska powoli również na tym polu przegrywa bitwę o pamięć. Dokonania „Solidarności" odchodzą w niepamięć, a do rangi symbolu urosło późniejsze obalenie muru berlińskiego. Choć niektórych może drażnić, że Polska dwukrotnie będzie chciała przypomnieć o swych zasługach, nie można z tego rezygnować.

Autor: Cezary Gmyz